Genius loci (łac. „duch opiekuńczy danego miejsca”) – duch lub demon władający albo opiekujący się jakimś miejscem. Według mitologii rzymskiej opiekuńcza siła, coś, co sprawia, że dana przestrzeń jest jedyna w swoim rodzaju. To oczywiście tyczy się też wszelkiej maści klubów, jazzowych rzecz jasna również. Nimi chcę się dziś zająć. Znam się na tym. Po czterdziestu latach grania chyba wypada…
Recepty nie ma. Czasem dzieje się tak, że w miejscu niby nie za bardzo przytulnym, z „dyskusyjną” akustyką, jest klimat, gra się świetnie i ludzie walą drzwiami i oknami. Gdzie indziej niby „złote klamki”, a coś jest nie tak. Albo wszyscy chcą w tym miejscu bywać, albo nie. Jak to jest – nie wie nikt.
Przede wszystkim, właściciel – gospodarz takiego miejsca, musi być prawdziwym jazzfanem. Miłości nie da się oszukać i na dłuższą metę, prędzej czy później, okaże się, kto jest farbowanym lisem. Muzyka jazzowa często wykorzystywana jest jako magnes przyciągający intelektualną klientelę.
Interesuje mnie proces rodzenia się tradycji. Z reguły trzeba na nią zapracować. Musi trochę potrwać, zanim klub wpisze się w pejzaż.
Kilkanaście lat temu grałem koncert w Kijowie. Sextet Włodzimierza Nahornego – Fantazja Polska – Chopin. Graliśmy w sali koncertowej Konserwatorium Kijowskiego. To ten znany z demonstracji na Placu Niepodległości budynek z arkadami. Koncert był fantastyczny. Na Ukrainie ludzie słuchają z takim zapamiętaniem i zrozumieniem. Chciałoby się powiedzieć wręcz z namiętnością tylko im właściwą. Reagowali w najważniejszych momentach, jak żadna inna publiczność. Proszę mi wierzyć. Dobrze pamiętam ten koncert. Mieszkaliśmy niedaleko, na Kreszczatiku (główna ulica Kijowa). Do hotelu szliśmy piechotą. Cały zespół i moi ukraińscy przyjaciele z Alexem Koganem na czele. Alex, to bardzo ważna postać w ukraińskim jazzie. Jest chyba najważniejszym jazzowym dziennikarzem radiowym, także promotorem oraz organizatorem festiwali i też, nomen omen, gra na basie! Nie ma przypadków… Ale ad rem. Idziemy przejściem podziemnym. Słyszymy muzykę, jazz. Wokół zespołu stoi sporo osób, przystajemy i my. Grają bardzo dobrze, stylistycznie blisko estetyki ECM-u, czyli dość nietypowo na takie miejsce. Po chwili orientujemy się, że zostaliśmy rozpoznani. Alex, który tu wszystkich zna, mówi, że oni wszyscy byli na naszym koncercie. A to ci dopiero koincydencja. Wymieniwszy z większością porozumiewawcze spojrzenia i serdeczne uśmiechy, słuchamy dalej. Jest sporo ludzi. Mało tego, jak się trochę oswoiłem z tą niecodzienną sytuacją, spostrzegłem, że niektórzy mają pochowane po kieszeniach i torbach jakieś trunki i robią z nich użytek! To był regularny koncert w zaimprowizowanym klubie jazzowym! Alex powiedział mi, że takie „grania” zdarzają się często. Nie wiem, czy było to jakoś anonsowane, czy nie. Bez znaczenia. W zupełnie niecodziennym otoczeniu też można zbudować coś na kształt tradycji, powiedzmy klubowej, do tego z niepowtarzalnym klimatem.
Teraz napiszę do czego piję. Otóż podjęliśmy, my, czyli Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, kolejną próbę wskrzeszenia klubu Akwarium.
Akwarium to marka. Niegdyś słynny, legendarny, absolutnie najważniejszy klub jazzowy w Polsce. Wszyscy w nim grali, bywali. Pokazywać się tam, to był szpan. Potem wszystko się zmieniło. Akwarium przestało istnieć. Dużo było przyczyn, też obiektywnych. Dziś, po latach, to już nieistotne. Panta rhei.
Teraz próbujemy coś zrobić. Nie jest łatwo. Nie będę tu opisywał najróżniejszych przeciwności, z którymi się zmagamy. Wiadomo, z groszem krucho, konkurencja w Warszawie wielka. Trzeba pracować. Nieubłagane prawo rynku dotyczy wszystkich. Mówiłem pół roku temu, że będzie to kadencja pozytywistycznej pracy. Ja, wielbiciel Młodej Polski (sic!). Takie alter ego.
„O co inne mnie się rozchodzi”. Od października ruszyły regularne koncerty sygnowane przez PSJ. Budujemy nową tradycję z nieśmiałą nadzieją nawiązania do tej starej. Bardzo dbamy o repertuar. Wyłącznie polskie zespoły. Taka misja. Występują gwiazdy i zespoły mniej znane, ale już ze znaczącym dorobkiem. Nie ma składów okazjonalnych, organizowanych ad hoc, na jeden gig. Zaczynają przychodzić ludzie.
To tak w skrócie. Trzymajcie kciuki. Może się uda. Może w nowym Akwarium zagości genius loci.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 11/2019 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.