W latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy w Polsce, po okresie wojennym, działalność filharmoniczna, operowa i edukacyjna ponownie stały się istotną częścią życia społecznego, muzyka poważna – a tak wtedy nazywano dźwiękową twórczość artystyczną – uzyskała status dziedziny ważnej dla harmonijnego rozwoju ludności. Generalnie miało to swoje bardzo dobre strony. Muzyki uczono we wszystkich typach szkół, młodsze pokolenia zachęcano do chodzenia na koncerty klasyczne, recenzowano w gazetach wszelkie wydarzenia muzyczne i dyskutowano o nich zarówno w kręgach publicznych, jak i domowych. Słuchanie twórczości poważnej, studiowanie tej muzyki i chodzenie na jej wykonania należało do dobrego tonu oraz nobilitowało społecznie. Ten, kto często bywał w salach filharmonicznych i operowych i mógł pochwalić się swoimi wrażeniami z występów oraz dokonać ich własnej oceny, był nie tylko uznawany za melomana, ale także za osobę kulturalną. Jedyną skazą tego stanu rzeczy, zapewne drobnym i mało istotnym, ale przecież dla wielu, uciążliwym cieniem na tej szlachetnej i ze wszech miar godnej pochwały tendencji, była nadmierna powaga, z jaką odnoszono się do muzyki artystycznej. Na jej koncertach poważne miny słuchaczy ubranych w czarne garnitury z białymi koszulami i elegancko zawiązanymi krawatami oraz wystudiowane miny pań w kreacjach zakrywających wdzięki, przypominały celebrację różnych smutnych wydarzeń składających się na pełnię losu człowieczego. To, niestety, skutecznie zniechęcało młodzież do uczestnictwa w tych pełnych powagi zgromadzeniach (zapewne te okoliczności nasunęły komuś bardziej rezolutnemu myśl, by określić muzykę, na którą przychodzili fani owych zebrań, poważną).
Najtrudniej było być radosnym dla uczniów i studentów szkół muzycznych. Zwłaszcza najmłodsi byli często zniechęceni, a niekiedy nawet przestraszeni, powagą dźwiękowej problematyki. Twórczość, którą poznawali, jawiła im się najczęściej w ciemnych tonacjach i pod żadnym pozorem nie prowokowała do uśmiechów. Wiedziano zresztą dobrze, że za zbyt luzackie potraktowanie treści akustycznie poważnych, można było zostać pozbawionym dalszej możliwości uczestniczenia w zajęciach dydaktycznych. Niekiedy nawet ze skutkiem natychmiastowym. Jeszcze gorzej mieli wszyscy ci, co po cichu, w pełnej skrytości przed gronem pedagogicznym, wykonywali muzykę niepoważną. Mieli się czego bać A już nieomal tragedię przechodzili ci z nich, którzy, o zgrozo, improwizowali muzykę imperialistyczną, synonim wyzysku kapitalistycznego, amerykański jazz. Sama nazwa tej muzyki wzbudzała poczucie winy. Wywoływała myśli sprzeniewierzania się jedynie słusznym i jedynie sprawiedliwym ideom socjalistycznym.
Potem, kiedy w końcu okazało się, że władza wypaczała – podobno nieświadomie – socjalizm, a jazz wcale nie powstał w efekcie chciwości bogatych kosztem wykorzystywania biednych, muzyka niepoważna już nie była taka groźna. Owszem, nie miała szans dorównać muzyce poważnej. Ta nadal stanowiła bastion twórczości wzniosłej, pozbawionej wszelkiej niestosownej frywolności. Nuty, którymi ją zapisywano, ciągle miały nadrzędną wartość w interpretacjach. To, co znajdowało się na pięcioliniach pozostawało niezmienne i niepodważalne. Z kolei pieczołowitość z jaką podchodzono do każdego zamieszczonego tam znaku budziła, jak zawsze, respekt. Zresztą, jak wiadomo, uczestnicy wszelkich konkursów instrumentalnych tracili szanse zdobycia laurów, jeśli jakakolwiek nutka z zapisanych na papierze zmieniła się w realiach na inny dźwięk (nawet na ciekawszy). Jednak już ubiór wykonawców muzyki poważnej wolno, acz nieubłaganie, zmieniał się na bardziej zróżnicowany. Zwłaszcza soliści coraz częściej rezygnowali z fraków, muszek, żabotów i ciężkich sukien, na rzecz własnych, zachowujących jednak elegancję, preferencji. Słuchaczy to również onieśmielało i coraz częściej, zamiast garniturów i kreacji z babcinych fotografii, pojawiały się w filharmoniach i teatrach operowych stroje pogodniejsze i bardziej interesujące.
Dzisiaj w liceach i akademiach muzycznych naucza się nie tylko muzyki poważnej – od dłuższego już czasu nazywanej bardziej trafnie klasyczną – ale także jazzu i muzyki popularnej. Te dwa, dotąd traktowane jako odrębne, światy muzyczne okazały się nie tak obce, jak to dawniej postrzegano. Na koncertach filharmonicznych, prelegenci, a tymi niejednokrotnie są sami dyrygenci orkiestr, przywołują żartobliwe fakty związane z osobami kompozytorów, czy okoliczności, w jakich narodziły się ich dzieła. To wszystko sprzyja zmianie długo panującego ponuractwa na rzecz pogody ducha w obcowaniu z twórczością poważną. A przecież w historii było z nią różnie. Często nawet zabawnie.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 3/2015 miesięcznika Muzyk.