W zupełnie zamierzchłych czasach Lionel Richie komponował, grał i śpiewał w grupie the Commodores. Niezależnie od tego pisał także z wielkim powodzeniem piosenki dla innych. Z początkiem lat 80. postanowił pójść na swoje i nagrywać wyłącznie pod własnym szyldem. Obdarzony miłym i ciepłym głosem, zniewalającym uśmiechem, przystojny, nadawał się idealnie na wykonawcę miłosnych ballad. Napisał ich sobie kilka tuzinów i praktycznie wszystkie jakie nagrał stały się przebojami. Serca całego świata podbił w 1985 roku, gdy wespół z Michaelem Jacksonem napisał i wykonał z pomocą kilkudziesięciu innych słynnych wokalistów song „We Are the World”, na rzecz głodującej Afryki. Sprzedał grubo ponad sto milionów płyt, starannie odkurza pięć statuetek Grammy, posiada też Golden Globe. Zapewne złote lata już za nim, ale to nie znaczy, że krąg jego zagorzałych wielbicieli stanowczo się pomniejszył. W zeszłym roku postanowił przypomnieć najlepsze swoje utwory jeszcze raz. Żeby brzmiały inaczej, trzynaście wybranych przez siebie do tego celu przebojów nagrał w duetach. W tym celu przyjechał do Nashville, bo wierzył że właśnie country najbardziej pozytywnie wpłynie na ich nowy wizerunek. A jednak stylistycznie to nie tylko country, jest też pop i rhythm & blues, wszystko jednak mieści się w szerokim nurcie muzycznego południa USA. Ostatecznie Richie to chłopak z Alabamy, a tytułowe „Tuskegee” jest miastem gdzie się urodził i wychowywał, więc w jakimś sensie krążek jest hołdem dla czasów jego młodości. Wybór utworów nie nastręczał problemów, właściwie każdy z umieszczonych na krążku po prostu musiał się na nim znaleźć, jeśli zamierzona kompilacja miała opierać się na największych sukcesach autorsko-wykonawczych Lionela. Dlatego rzecz jasna jest „Easy”, śpiewana z Willie Nelsonem, „Endless Love” z Shanią Twain, „Say You, Say Me” z Jasonem Aldeanem, „Just for You” z Billym Currningtonem, czy „Hello” z Jennifer Nettles. Pomijam już „oczywistą oczywistość”, czyli „Lady” śpiewaną z Kenny Rogersem, dla którego zresztą kiedyś ten przebój napisał. Być może brakuje tu spektakularnych odkryć interpretacyjnych, ale nie wydaje się to najważniejsze. Ten album jest rzeczywiście arcysympatyczną podróżą w czasie wyznaczonym przez kolejne przeboje. Stanowi też przykład niezwykle solidnej roboty wykonanej z zawodową maestrią przez wszystkich zaangażowanych w ten projekt. Richie jest wybitnym piosenkarzem, czas ani trochę nie sfatygował jego głosu, którym nadal operuje z właściwą mu lekkością i „dźwięcznością”. On o śpiewaniu wie wszystko, należy do niezbyt dużego grona wytrawnych piosenkarzy-croonerów, którzy potrafią wzruszać i wywoływać uśmiech słuchaczy na zawołanie. Do produkcji albumu dobrał sobie fachowca pełną gębą, Tony Browna i razem nie popełnili żadnego błędu. Dowodem niech będzie i to, że „Tuskegee” ukazało się 5 marca, a już dwa miesiące później, 3 maja zwykły krążek stał się platynowym! Na fali tego sukcesu Lionel Richie znów jest obecny na listach przebojów całego świata. Album można kupić także w Polsce, nie kosztuje majątku, więc zwyczajnie go polecam. Przyjemność z jego słuchania będzie udziałem zarówno tych, którzy znają te piosenki od lat, jak i pozostałych, spotykających się z Lionelem po raz pierwszy…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: lionelrichie.com
Recenzja ukazała się w numerze 8/2012 miesięcznika Muzyk.