Twierdzenie, że Franciszek Walicki jest dziennikarzem, animatorem kultury i w sporej części ojcem-założycielem pierwszych polskich zespołów grających muzykę młodzieżową, oddaje tylko małą część prawdy o jego naprawdę nietuzinkowej osobowości. Gdy dowiedziałem się, że pisze biografię, byłem zachwycony i wiedziałem że muszę ją jak najszybciej przeczytać. Oczywiście z opisem własnego życia z perspektywy czasu bywa różnie, autorzy najczęściej chcą się wybielić, przedstawić powszechnie znane ich błędy jako zaplanowane posunięcia, czy jeszcze częściej ogrzać w blasku inicjatyw innych osób. W tym wypadku o niczym takim nie ma mowy, pan Franciszek ani nie musi się z niczego wycofywać, ani podszywać pod osiągnięcia licznych znajomych i przyjaciół. Te wspomnienia są bardzo szczere, autor potrafi iść pod prąd i być „niepolitycznym”, choćby wtedy, gdy nie ukrywa swego młodzieńczego zafascynowania socjalizmem. Dość szybko mu to przeszło, gdy sam się przekonał, że ideologia z praktyką ma tyle wspólnego co nic, a na dodatek w jej imię popełnia się nie tylko świństwa, ale także zbrodnie. Był omal ich świadkiem, dotyczyły one także osób, które doskonale znał.
„Epitafium…” zaczyna się od początku, czyli 20 lipca 1920 roku. Tak tak, Walicki nie jest dziewczynką i mówi prawdę, że urodził się w Wilnie rok wcześniej, niż to zapisano w metryce i powielono w encyklopediach. Przodków miał przednich, zasłużonych dla Polski, co nie znaczy, że były to wyłącznie pomnikowe postacie, bo trafił się nawet niezwykłej klasy szuler. Franciszek uczniem był nieznośnym, najgorszym w klasie, rozbrykanym, więc nie roztaczano raczej przed nim różowych perspektyw. Rodziców, rzecz jasna to nie cieszyło, zwłaszcza ojca, znanego inżyniera i konstruktora. Żeby zdać maturę musiał wyjechać do Rydzyny, gdzie już nie miał takich kłopotów. Tuż przed wojną, w 1938 roku, Walicki został uczniem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni i pływał na „Darze Pomorza”. Z romantycznych rejsów szkoleniowych, z wizyt w różnych malowniczych portach, choćby w Casablance wkrótce nie zostało nic…
Początek wojny zastał pana Franciszka w rodzinnym Wilnie, gdzie kilka dni wcześniej ożenił się ze swoją sympatią, polską Żydówką. Wiadomo, mąż Żydówki dla Niemców też stawał się Żydem, który musiał się z nią znaleźć w getcie. Udało im się stamtąd uciec i jakoś przeżyć koszmar wojny, choć przygody tamtego czasu opisywane przez autora, bywały wyjątkowo okrutne. Małżeństwo nie przetrwało, po słynnym „pogromie kieleckim” żona postanowiła wyjechać na stałe do Tel-Awiwu i nastąpił rozwód za obopólnym porozumieniem. Za swą postawę podczas wojny otrzymał wyjątkowe wyróżnienie, izraelski medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Jego drugą żoną 65 lat temu została pani Czesława i tak trwa…
Jeszcze w 1945 roku Walicki został zmobilizowany i wcielony do Marynarki Wojennej. Praktykę odbywał pod rozkazami kapitana Mariana Brandysa (!), a drugim jego przełożonym był kapitan Józef Balcerak, w przyszłości redaktor miesięcznika Jazz! W trakcie służby został, niejako z przypadku, dziennikarzem, gdy przekazano go do pracy w „Przeglądzie Morskim”, fachowym kwartalniku oficerów marynarki. Stamtąd przeszedł do miesięcznika „Morze”, a po zdemobilizowaniu znalazł pracę w „Głosie Wybrzeża”. Poznał w tym czasie znakomitych ludzi, między innymi Leopolda Tyrmanda, z którym, przy licznym współudziale innych zapaleńców, zorganizował pierwsze festiwale jazzowe, z pierwszym w sierpniu 1956 roku w Sopocie, które z czasem przekształcono w Jazz Jamboree.
Na drugą edycję festiwalu przyjechał Big Bill Ramsey, Amerykanin śpiewający rock&rolle. Jego występ zmienił optykę widzenia muzyki przez Walickiego. To było to! Jazz odszedł w kąt, zaczęła się liczyć tylko muzyka młodzieżowa. Już w marcu 1959 roku, dzięki jego zabiegom powstał zespół Rhythm&Blues, który w gdańskim klubie Rudy Kot dał pierwszy, historyczny koncert. Co się działo! Pan Franciszek szczegółowo opisuje, jak władze błyskawicznie zaczęły ograniczać występy, a różni dziennikarze (niestety, także np. Daniel Passent) opisywali ich koncerty jako popisy zdziczałych bestii. Rozwiązany zespół dał początek drugiemu, czyli Czerwono-Czarnym, który największe sukcesy świętował w czasach kierownictwa muzycznego Ryszarda Poznakowskiego. Nowy-stary założyciel ukuł polską nazwę na tego typu muzykę, strawną dla władz, i nazwał ją big-beatem, czyli „mocnym uderzeniem”. Po Czerwono-Czarnych przyszła kolej na stworzenie Niebiesko- Czarnych, z Niemenem, Kordą, Popławskim i Burano na czele i hasłem przewodnim: „polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. Ileż smakowitych opowieści snuje autor wspominając ówczesne gwiazdy, decydentów, kolegów po piórze, świetnie mieszając środowiskowe anegdoty z polskimi realiami polityczno-ideologicznymi. Zapewne najwięcej przyjemności z lektury wyciągną tacy jak ja, którzy tamte czasy pamiętają choćby z dzieciństwa, nieobce są im wspomniane nazwiska i przeboje. Pamiętam przecież słynny Non-Stop, miejsce pod brezentowym dachem, gdzie się tańczyło i słuchało Czerwono- Czarnych, Niebiesko-Czarnych, Czerwone Gitary, Skaldów, Wojciecha Skowrońskiego, a później Budkę Suflera… Socjalizm nie miał dostępu do tego miejsca, kończył się przy furtce, którą się wchodziło. Rok temu zorganizowano wspominkowy Non-Stop, pełen czułych wzruszeń…
Po latach zorganizował jeszcze Musicoramę, ogólnopolski przegląd najciekawszych zespołów i piosenkarzy młodego pokolenia. Później tak samo nazwał pismo poświęcone muzyce rockowej, niestety do czytelników dotarły tylko trzy numery. Jakby tego było mało, stał się „ojcem polskich dyskotek”, a pierwszym „prawdziwym” prezenterem pierwszej dyskoteki był Piotr Kaczkowski. Po nim zjawili się jeszcze Marek Gaszyński, Witold Pograniczny, Jacek Bromski i Dariusz Michalski. To były czasy, gdy na koncertach, w Non-Stopie i dyskotekach fruwały marynarki chłopców, a dziewczyny popiskiwały z uciechy! Świat był młodszy również wtedy, gdy w 1986 i 1987, razem z licznym gronem współpracowników, Walicki zorganizował muzyczny zlot rockowych weteranów, Old Rock Meeting. Wspaniałe, piękne chwile! Teraz takie koncerty już by się nie mogły odbyć, zbyt wielu artystów z pionierskich lat big-beatu odeszło: Niemen, Klenczon, Rusowicz, Podgajny, Popławski, Wyrobek, Skowroński, Majdaniec, Stanek, Kubasińska, Nalepa… Wysoce niepełna lista grających po drugiej stronie tęczy…
Pan Franciszek opisuje zorganizowane przez siebie dwa festiwale Młodych Talentów w Szczecinie i ich zwycięzców, do dziś niektórzy z nich są powszechnie znani i występują, ale największym odkrytym wtedy skarbem był Juliusz Wydrzycki, któremu autor memuarów zmienił nazwisko na Czesław Niemen.
Walicki był pierwszym impresario w Polsce, odpowiedzialnym za repertuar, koncerty i pieniądze, sprzęt, zwyczajnie za wszystko, co dotyczyło kierowanych przez niego grup, bądź solistów. Czasy były naprawdę pionierskie. Oto przykłady pierwsze z brzegu: zespół Rhythm&Blues miał wzmacniacz wymontowany z radzieckiego radia, a elektryczna gitara basowa Henryka Zomerskiego została skonstruowana na bazie normalnej, sześciostrunowej czechosłowackiej „Jolany”. „Do przeróbki użyto trzech strun od wiolonczeli i jednej z pianina”.
Po zespołach „kolorowych” autor był akuszerem przy powstaniu Breakoutu, zupełnie innej, już całkiem niegrzecznej, choć znakomitej formacji. Jeszcze później pan Franciszek pomagał w urodzinach absolutnie wyjątkowej w naszych warunkach grupy, SBB, czyli z początku Silesian Blues Band, a potem Szukaj, Burz i Buduj. Dopiero z tej autobiografii dowiedziałem się, że autor przez trzy lata pomagał Urszuli Sipińskiej w udanym powrocie do popularności. Ciekawe, że za największą, choć absolutnie niespełnioną nadzieję polskiego roka Walicki uważa kompletnie nieznanego Tomka Piotrowskiego, z którym nawet nie wiadomo co się dziś dzieje. Zapomniałbym, że pan Franciszek pisał też teksty piosenek, takie „Puste koperty”, „Czy mnie jeszcze pamietasz?”, „Coś, co kocham najwięcej”, „Adagio cantabile”, „Taka jak ty”, „Za daleko mieszkasz miły”, „Mamy dla was kwiaty”, „Niedziela będzie dla nas”, „Gdybyś kochał, hej!”…
Aby jeszcze bardziej uatrakcyjnić autobiografię, Walicki dodaje też wypowiedzi wielu osób o których pisze, cytuje także fragmenty artykułów prasowych, dodając jeszcze mnóstwo nigdzie niepublikowanych zdjęć. Toż to kopalnia wiedzy dla wszystkich, którzy chcą sobie przypomnieć, lub się dowiedzieć. Nietypowy, duży format, porządny, duży druk, jakby przygotowany na potrzeby wcześniej urodzonych, no i ten styl, wdzięk, a przede wszystkim cofnięty o pół wieku czas. Dziękujemy, Panie Franciszku!
Tekst: Andrzej Lajborek
Recenzja ukazała się w numerze 11/2012 miesięcznika Muzyk.