Jeśli ktoś przez kilkadziesiąt lat jest obecny w świadomości fanów niemal na całym świecie, sprzedał wiele milionów płyt i właśnie wydał 36. album, oznacza to, że musi mieć jakiś tajemny sposób na utrzymanie popularności. Jakby to banalnie nie brzmiało, moim zdaniem wszystko w wypadku Van Morrisona oparte jest na najbardziej banalnym, a jednocześnie najtrudniejszym realizacyjnie pomyśle: pisania piosenek, które są w stanie zainteresować kolejne pokolenia słuchaczy i ciekawie je interpretować. Poza tym pozostają „drobiazgi” najbardziej pożądane: charyzma, wyczucie społecznego zapotrzebowania, a przede wszystkim piosenki i wykonanie na najwyższym poziomie. Proste, prawda? Van Morrison przypomina mi Marka Knopflera. Obaj mają za sobą okresy „buntu i gniewu”, wiedzą doskonale, że już świata swoimi utworami nie zmienią i mogą przemawiać do niego łagodniej, w bardziej melodyjny sposób, ale ciągle ciekawie opowiadać o sobie i świecie. Słuchanie wydanego we wrześniu albumu Morrisona jest, że tak powiem, bezpieczne. Akurat w tym wypadku są spełnione wszystkie warunki, o jakich wspominałem. Melodyjny, łatwo wpadający w uszy rock, ciekawe teksty, wcale nie narzucające się refleksje pana w mocno średnim wieku, z jakimi może się utożsamiać ogromna większość słuchaczy, przyciągną niemal każdego, kto sięgnie po ten krążek. Od strony wokalnej Van się nie zmienia, śpiewa tak jak zawsze, co w wypadku wokalisty, który w zeszłym roku obchodził siedemdziesiątkę i raczej nie oszczędzał się w trakcie długotrwałej kariery, uważam za spory sukces. Dziesięć piosenek napisał sam, w jednym wypadku („Every Time I See a River”) korzystał z tekstu pióra Dona Blacka. Tylko jeden utwór jest nie jego, to standard bluesowy „Share Your Love With Me”, który bodaj w 1970 roku był sporym sukcesem Arethy Franklin. Okazuje się, że idealnie wpisał się we własne propozycje Morrisona, tworząc z nimi spójną całość. W dodatku słychać radość, z jaką go śpiewa. Trzynasty utwór, „Caledonia Swing”, jest utworem instrumentalnym, wykonywanym przez kompozytora na fortepianie i saksofonie. We wszystkich działaniach związanych z tym krążkiem artysta, jako jednocześnie producent, był absolutnie autonomiczny. Na pewno ten album nie wyznacza nowych kierunków w historii rocka, ale słucha się go z dużą przyjemnością.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 1/2017 miesięcznika Muzyk.