Pod nazwą The Carters skryli się Beyonce i Jay-Z. Nic dziwnego, takie noszą nazwisko. W tej chwili nie ma i zapewne z bliskiej przyszłości też nie będzie, żadnej innej pary w show biznesie, która może się z nimi równać. Sprzedają miliony płyt, nagrania bez trudu okupują szczyty list przebojów na całym świecie, zarabiają kokosy, a do tego są młodzi i naprawdę zdolni. Poza tym mają śliczne dzieci i ogromne perspektywy przed sobą. Ich koncerty, co widzieliśmy również na warszawskim Stadionie Narodowym, są pod każdym względem idealnie zaprojektowanym i zrealizowanym show. Kiedyś zachwycałem się Jacksonem i Madonną, teraz nimi. Pracują dla nich najlepsi specjaliści, mowy nie ma, żeby coś nie zafunkcjonowało. No chyba, że podnośnik… Mało kto wiedział, że właśnie teraz, latem, ukaże się ich wspólny krążek. A jednak! Ten album jest zrealizowany w taki sam sposób, jak ich show, a na sukces zapracował cały sztab współpracowników. Przede wszystkim wszystko głęboko przemyślano. Tylko dziewięć piosenek, ale za to świetnie napisanych, zarówno pod względem muzycznym jak i tekstowym. Świat wie, że małżonkowie, zwłaszcza on, nie byli wobec siebie najbardziej lojalni. Czy tak było w istocie? Nie wiem, zresztą nic mnie to nie obchodzi. Ważniejsze, że setki milionów ich wielbicieli teraz otrzymuje krążek, na którym pogodzone gołąbeczki wyśpiewują o swoim wielkim powrocie, wzajemnym wybaczeniu, a przede wszystkim wszechogarniającej ich miłości. „Wszystko jest miłością”! „Przybyliśmy, podbiliśmy świat, a teraz jesteśmy szczęśliwi, bo się kochamy”. Czy to nie idealne hasło dla fanów, tudzież powód ronienia łez? Teraz czeka ich nowy rozdział podróży przez życie, rzecz jasna lepszy, bo odbudowany po fatalnych doświadczeniach. Ten główny wątek jest inkrustowany kilkoma innymi, choćby walką o równouprawnienie obu płci i ich równe płace. Jest też prywata, w postaci jego medytacji, dlaczego został pominięty przy nagrodach Grammy. Album jest tak skonstruowany, by oboje małżonkowie mieli idealnie równą szansę artystycznego pokazania się, nikt nad nikim nie góruje. Dlatego Beyonce również rapuje, a Jay-Z „normalnie” śpiewa. Całość zrealizowano super precyzyjnie od pierwszej nutki do ostatniej. Owszem, można takiej muzyki, czy też propozycji artystycznej nie lubić, ale trudno nie zauważyć najwyższej klasy profesjonalizmu, widocznego w każdym takcie. Ktoś powie, że przy ogromnych sumach wyłożonych na ten krążek, to nie takie trudne. Nieprawda. Upraszczając sprawę, tu zwyczajnie słychać absolutnie każdy dolar wydany na ten projekt. I tyle!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strony internetowe artystów: www.beyonce.com / lifeandtimes.com
Recenzja ukazała się w numerze 8/2018 miesięcznika Muzyk.