Pan ma rzadko spotykaną u nas wrażliwość na słowo.
Stanisław Soyka: To wartość wyniesiona przede wszystkim z domu. Mama była osobą przykładającą do sposobu mówienia ogromną wagę, za co jestem jej ogromnie wdzięczny. Gdy szemrałem coś pod nosem, natychmiast słyszałem: „Proszę powiedzieć wyraźnie, bo nie zrozumiałam”. Choćby dla świętego spokoju musiałem nauczyć się poprawnego, wyraźnego i niezbyt pośpiesznego mówienia. Poza tym w mojej szkole podstawowej w Gliwicach, nauczycielami byli głównie przedwojenni lwowianie. Świetni pedagodzy, świadomi swej odpowiedzialności i misji. Pamiętam panią Jadwigę Misińską, uczącą mnie przez siedem lat polskiego, która nie tylko wspaniale znała, ale i kochała język polski. Mówiła pięknie i potrafiła tę miłość przelać na nas. A potem, już w szkole średniej, pojawiła się pani profesor Zimnik, zakochana w polskiej poezji. Ileż jej zawdzięczam! Zaraziła mnie swoją pasją, dzięki niej poznałem mnóstwo wierszy.
Gdybym Pana zapytał o ulubionego poetę…
Stanisław Soyka: …To odpowiedziałbym z pewnością, że Szekspir, choć Miłosz jest też fascynujący. Długo go nie znałem, zacząłem od ostatniego tomu i pociągnął mnie całkowicie. Ma w swych wierszach cudowną mądrość i umiłowanie wszystkiego, co polskie. Na trzecim miejscu wybrałem już woreczek twórców: Szymborska, Poświatowska, Lipska. Przyjaźnię się z Marcinem Świetlickim i ogromnie cenię jego poezję. Jesteśmy z tego samego pokolenia, pisze moim językiem i przechodzi przez te same doświadczenia jako człowiek i jako Polak.
Czy Pan, autor wielu tekstów, jak również tomiku wierszy, uważa się za poetę?
Stanisław Soyka: W żadnym wypadku nie czuję się poetą. Układam teksty, to wystarczy. Moja mama wiele razy powtarzała: „Pamiętaj, za słowa się odpowiada!” Mam to zapisane w głowie od chwili gdy zacząłem śpiewać, wtedy przyjąłem odpowiedzialność za wszystko, co wygłaszam z estrady.
Od samego początku w Pańskich tekstach wyraźnie przebija chrześcijańskie widzenie człowieka. Mowa w nich o koniecznym wzajemnym szacunku, przebaczaniu, potrzebie niesienia pomocy, odpowiedzialności, również o nieuniknionym cierpieniu i przemijaniu, wadze każdej chwili.
Stanisław Soyka: Absolutnie się tego nie wypieram. Jestem rzymskim katolikiem, byłym oazowiczem, należę do pokolenia JPII i trwam przy kościele, mimo zauważanych przez wszystkich wierzących jego błędów i słabości księży. W mojej parafialnej świątyni muzyka miała swoje ważne miejsce, ona mnie też kształtowała, bywałem organistą. Natomiast buntuję się przeciw określeniu „muzyka chrześcijańska”, które nic nie znaczy.
Jestem przekonany, że niejeden ksiądz mógłby cytować Pana teksty w rozważaniach podczas kazań czy rekolekcji.
Stanisław Soyka: Ależ tak bywa i jestem z tego powodu szczęśliwy! Zdarza się, że księża proszą mnie nawet o moje teksty.
W dziele autorskiego tworzenia najpierw powstaje tekst czy muzyka?
Stanisław Soyka: Słowo ma absolutne pierwszeństwo. To ono stwarza powód opatrzenia go taką, a nie inną muzyką. Komponuje ją.
Jakiej muzyki słucha Pan najchętniej?
Stanisław Soyka: Różnej. Jest na przykład kilka fraz u Händla, które nieodmiennie wywołują u mnie dreszcze od stóp do głowy. Czegoś podobnego doświadczam słuchając pewnych rozwiązań z późnego okresu Niemena. Są niepowtarzalne i wszystko w nich się znajdzie. Z wymienianiem artystów mam kłopot, bo należę do tych, którzy mało czego nie mogą słuchać. Oczywiście Bach, prawie cały barok. Kiedy pojawił się jazz w moim życiu, nic już nie było takie samo. Pognałem za nim na oślep, choć jednak osobiście nie uważam, żebym uprawiał jazz.
A właśnie z jazzem w znacznym stopniu Pana się łączy.
Stanisław Soyka: Skądinąd słusznie. Trudno określić moją muzykę stylistycznie, jest zbyt eklektyczna, ale ma cechę, dzięki której można ją do jazzu przypisać. To improwizacja, mająca miejsce nawet w prostych piosenkach. Rzeczywiście „nic dwa razy się nie zdarza”. Gram coś na koncertach trzy dni pod rząd i za każdym razem brzmi to zdecydowanie inaczej.
Kto z młodych polskich wykonawców zasługuje na specjalną uwagę?
Stanisław Soyka: Ogromne wrażenie robi na mnie Dawid Podsiadło ze swoimi kompanami. Tworzą muzykę bardzo dobrą, ostrą, ale kulturalną i ciekawą. Można powiedzieć, że to niby tylko pop z rockiem, a jednocześnie pełno w niej niesamowitego aromatu. W sumie wychodzi z tego coś, co ogromnie wyrasta poza przeciętną. Moim zdaniem jego sukces dobrze też świadczy o gustach naszej publiczności. Zdecydowanie podwyższona poprzeczka ze strony Dawida, a jednocześnie nabite hale i sale. Z drugiej strony czemu się dziwić? Jesteśmy kulturalnymi ludźmi w środku Europy.
Tylko szkoda, że większość młodych coraz rzadziej słucha albumów w całości, zadowalając się fragmentami poszczególnych utworów.
Stanisław Soyka: Pewne zmiany i nawyki są niestety nieuniknione. Gdzie tylko mogę, staram się uczyć kilku rzeczy, także umiejętności słuchania. Z drugiej strony od tych młodych też się uczę.
Czego artysta z takim dorobkiem może się jeszcze od młodzieży nauczyć?
Stanisław Soyka: Wiele! Bywam zapraszany do współpracy z muzykami pokolenia Dawida i trochę od niego starszych muzyków, jak moi synowie. Najczęściej współpracuję jako melodyk, dobrze się w tym czuję i zawodu im nie przyczynię. Zawsze podczas takich sesji dostrzegam coś nowego w sferze muzyki, czego nie byłem świadomy. Uczymy się od siebie wzajemnie.
Oni mają teraz internet, dostęp do nagrań i koncertów największych gwiazd…
Stanisław Soyka: Otóż to! Talenty mogą się szybciej rozwijać, jest skąd czerpać wzorce. Oni są niesamowici! W moim pokoleniu nie było na przykład tylu genialnych pianistów. Możdżer, Jaskułke, Wasilewski, Orzechowski, Masecki i tyle. A ci młodzi grają już wszędzie, nagrywają i koncertują z wielkimi gwiazdami. To wielki powód do radości i dowód, że żyjemy w wolnym, normalnym świecie.
Koncerty chyba najbardziej kształcą.
Stanisław Soyka: Owszem. David Bowie powiedział kiedyś, że „chleb w przyszłości będą muzycy jedli tylko z koncertów”. I w sensie dosłownym i metaforycznym miał rację.
Chciałbym zapytać o komponowanie dla filmu i sceny. Czy to były poczynania wynikłe z przypadku?
Stanisław Soyka: Można tak powiedzieć. Na ogół wokalista nie jest kojarzony z komponowaniem, tylko z estradą i mikrofonem. Kompozytor dla odmiany to osobnik siedzący w domu i piszący przy fortepianie. Wszelkie kombinacje polegające na tym, ze wokalista może być autorem swych piosenek, są zrozumiałe jedynie dla wąskiej grupy wtajemniczonych. Mnie również wielu słuchaczy uważa za piosenkarza, który wykonuje napisane przez kogoś utwory. Wracając do tematu. Znałem Witka Leszczyńskiego, reżysera, który genialnie orientował się w muzyce. Kiedy prosił na przykład Wojtka Karolaka o przygotowanie ścieżki muzycznej, przynosił kompozycje Bacha i mówił: „Dopisz taką małą uwerturkę w jego stylu”. Interesowały go plamy muzyczne, jakieś smyczki. On po prostu doskonale od początku słyszał muzyczny podkład do filmu, na przykład „Żywot Mateusza” jest pod tym względem świetny. Prawdę mówiąc, polskich filmowców uważam za dobrych intuicjonistów muzycznych. Zawsze najlepiej, gdy znamy się z reżyserem dobrze i potrafimy dokładnie sprecyzować o co nam chodzi. Tak zresztą się zdarzyło w tych kilku filmach, do których pisałem muzykę, ale uważam, że na rynku filmowym mnie nie ma. Jeśli chodzi o teatr, gigantem w Krakowie jest Radwan, a w Warszawie Satanowski. Ostatnio Jacek Cygan zaproponował mi napisanie dwóch piosenek do jego spektaklu w teatrze Ateneum. Wywiązałem się z zobowiązania.
Jak się pisze dla innych wykonawców?
Stanisław Soyka: Nie wiem, piszę na razie wyłącznie dla siebie. Pewnie już w bliskiej przyszłości będzie inaczej, poważnie dojrzewam do podjęcia takiej decyzji. Moi przyjaciele proszą mnie o utwory instrumentalne, nie mogę ich zawieść. Jednak takie działanie wymaga systematyczności, bo to już nie jest układanie piosenek dla siebie, tylko sprawy o wiele bardziej złożone.
Porozmawiajmy na temat formy Pańskich koncertów. Najważniejsze w nich jest dotarcie ze słowem wspartym muzyką do słuchaczy. Rozumiem, że chodzi głównie o taki rodzaj wspólnego myślenia, w którym autor i wykonawca w jednej osobie niczego nie narzuca, a jedynie przedstawia swoje widzenie świata. W tym osobliwym teatrze wyobraźni zbędne są dymy, balet, gra świateł i tym podobne efekty.
Stanisław Soyka: Prawda! Tak to odczuwam: podzielmy się myślą, dobrym słowem, wsłuchajmy się w siebie, dajmy sobie wzajem otuchę, bo przecież nigdy czasy nie są łatwe. Takie mam przesłanie moich koncertów. Dlatego mogę po prostu siedzieć przy fortepianie, czy stać z gitarą przed mikrofonem i śpiewać. Sztuczne dodatki, jakaś otoczka estradowa byłyby nie na miejscu, zapewne by słuchaczy rozpraszały. Mnie też.
A czy młodsi widzowie, wychowani na internecie, nie zaczną się domagać tej otoczki?
Stanisław Soyka: Cholernie cenię sobie status outsidera, budowałem go z pełną świadomością. Śpiewam około osiemdziesięciu recitali w roku, zawsze przy pełnych salach, więc mam prawo uważać, że taka forma w moim przypadku się idealnie sprawdza. Myślę, że nie tylko dla mojego pokolenia potrzeba takich zwykłych kontaktów między artystą a widzem nie zaniknie.
Czy stąd bierze się także wybór głównie instrumentów akustycznych?
Stanisław Soyka: Oczywiście. Czasami myślę sobie: co zrobią wszystkie kapele estradowe, gdy zabraknie prądu? Ja skrzyknę kolegów i zagramy, to będzie wciąż dobre muzykowanie, a oni pójdą do domu! Ha!
Ukończył Pan klasę skrzypiec, czyli poniekąd i fortepianu, gra też na gitarze. Gdybym zapytał o ulubiony instrument…
Stanisław Soyka: To powiem, że moje struny głosowe. Dziwne, bo przez wiele lat miałem spore kłopoty, zwłaszcza ze strunami, i nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdzieś zniknęły. Muszę powiedzieć, że teraz najswobodniej czuję się śpiewając. Nie mam najmniejszego kłopotu, głos stał mi się absolutnie posłuszny. Chcę zaśpiewać septymę wielką, to śpiewam ją lekko i czysto. Sporo śpiewającego koleżeństwa, także śpiewaków operowych, ogromnie mi zazdrości możliwości picia zimnych płynów z lodówki, po których nic mi się nie dzieje! Jasne, w tym co robię nie muszę brzmieć krystalicznie, mogę przycharczeć, a oni z zazdrością mówią, że to ludzki głos. Powracając do pytania… Owszem, lubię sobie akompaniować na fortepianie, bo mam wtedy pełną swobodę. A gitara? Nie jestem gitarzystą, gram z dziewięć funkcji na pięciu progach. W moim zespole jest dwóch doskonałych gitarzystów, razem z nimi mogę poudawać że coś tam umiem.
Okudżawa też twierdził, że po latach występów znał już pięć akordów, co mu w byciu genialnym balladzistą w niczym nie przeszkadzało.
Stanisław Soyka: Ja się nie uskarżam, tylko opisuję rzeczywistość. Naprawdę świetnie poznałem skrzypce i pod koniec mojej kariery muzyka klasycznego z przyjemnością grałem przede wszystkim muzykę barokową. Na dobrą sprawę na Wydział Jazzu i Kompozycji, wysłał mnie profesor od skrzypiec, Tadeusz Borkowski. To on odkrył we mnie temperament improwizacyjny. „Dobrze grasz, ale Ojstrachem nie będziesz, masz żyłkę improwizacyjną i kompozytorską, spróbuj pójść w tę stronę”. I tak mnie skierował na rozrywkowe tory, za co mu będę dozgonnie wdzięczny. Nawiasem mówiąc, to był gość, który w wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat stawał na głowie!
Co Panu dała klasa aranżacji na V Wydziale Jazzowo-Rozrywkowym PWSM w Katowicach?
Stanisław Soyka: Na pewno lepszą świadomość muzyczną. Przez dwa lata studiowałem kompozycję u profesora Józefa Świdra, wspaniale piszącego na przykład muzykę chóralną. Szczerze mówiąc do aranżacji mnie nie ciągnęło, wymaga innej od mojej wyobraźni. Natomiast profesor, bardzo mądry człowiek, uświadomił mi, że komponowanie jest rodzajem architektury, i w obu dziedzinach, oczywiście nie dosłownie, obowiązują podobne reguły. Najmniej zajęć opuściłem u profesora Andrzeja Schmidta, który porywająco wykładał historię jazzu. To były dwa przedmioty, które dały mi najwięcej wiedzy.
Siedemnaście albumów solowych, nie licząc udziału w wielu innych, ogromnie dużo!
Stanisław Soyka: To się wzięło poniekąd z mojego jazzowego charakteru, o którym już mówiliśmy. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł nagrać kolejną płytę podobną do tej poprzedniej, bo po co? Zresztą po jakimś czasie po ukazaniu się krążka, byłem już jako muzyk i człowiek w zupełnie innym miejscu, grałem i myślałem inaczej. Wtedy następowała chwila, gdy te zmiany we mnie chciałem pokazać poprzez nowy album. Stać w miejscu nie umiem. A propos zmian… Kiedyś, jeszcze jako student, nagrałem utwór Ellingtona z orkiestrą. Po jakimś czasie poproszono orkiestrę i mnie o jego wykonanie przed kamerą z playbacku. Muzycy markowali granie, a ja cierpiałem niesłychane męki! Za nic nie umiałem się wbić we własne frazowanie, po prostu zrobiłbym to kompletnie inaczej! A od nagrania muzycznego do zapisu wideo w telewizji w Katowicach upłynęło może kilka miesięcy! I wtedy powiedziałem sobie: „Stasiu, jeśli kiedykolwiek zaproszą cię do telewizji, to będziesz występował tylko na żywo!” Dotrzymuję sobie tego słowa. Jeśli śpiewam w telewizji, robię to pod warunkiem ustawionego setupu.
Nawiasem mówiąc niezbyt często pojawia się Pan w programach telewizyjnych.
Stanisław Soyka: Pojawiam się, gdy mam rzeczywiście coś do powiedzenia. To może być rozmowa o istotnych dla mnie sprawach, albo o nowych nagraniach. Zwykłe „bla bla” mnie nie interesuje.
Ma Pan muzykującą rodzinę.
Stanisław Soyka: To akurat nie jest dziwne. Skoro ojciec i matka są muzykami, dzieci nie miały wyjścia i musiały nawdychać się muzyki jeszcze przed urodzeniem. Dwaj starsi synowie grali do tej pory ze mną, Kuba na perkusji i śpiewał, a Antek na keyboardzie, przy okazji zajmując się realizacją dźwięku, bo w tej specjalności jest dyplomowanym reżyserem. Nagraliśmy razem ostatni album. Jednak Antoni postanowił pójść na swoje, miał niedawno premierę własnego albumu. Uważam nie tylko jako ojciec, ale głównie zawodowiec, że to bardzo interesujący projekt, świetnie sobie poradził. No cóż, nasze drogi się rozeszły, Antek ma teraz swój zespół. Nie mam mu tego za złe. Jest jeszcze Marcin, który wyrósł na perkusistę ściśle jazzowego. Czwarty ambitnie oparł się muzykowaniu, realizuje filmy animowane. Co z muzycznego domu wynieśli? Poza zawodem świadomość, że muzykowanie nie jest łatwym kawałkiem chleba w żadnym kontekście.
Przejdźmy do Pańskiego ostatniego albumu, „Muzyka i słowa”, na którym znajduję co najmniej kilka fascynujących utworów. Na okładce mówi Pan o powrocie po piętnastu latach do pisania własnych tekstów.
Stanisław Soyka: Bo tak się stało! Mam nadzieję, że jestem teraz lepszym człowiekiem, niż dziesięć, czy dwadzieścia lat temu. W jakimś momencie uznałem, że powiedziałem w tekstach wszystko, czym kiedykolwiek zamierzałem się podzielić ze słuchaczami, nie miałem o czym pisać. Mówiąc brzydko, wypaliłem się. Skończyło się natchnienie. To może człowieka wystraszyć, ale mnie jakoś szczególnie nie przeraziło. W tym czasie zjawił się reżyser, Henryk Baranowski, który zamierzał reżyserować sztukę Węgra, George’a Tabori, „Peep Show” i wpleść do niej cztery sonety Szekspira. Potem się okazało, że do prób nie dojdzie, ale już miałem pomysł na ich umuzycznienie. Dotarłem do dobrych przekładów, między innymi Barańczaka i Słomczyńskiego. Po pół roku napisałem muzykę do dwunastu sonetów. To był 1995 rok. Tak zaczęła się moja przygoda z poetami. Szczęśliwie jeszcze długo trwała moja niemoc tekstowa, dzięki temu komponowałem do tekstów Osieckiej, Leśmiana, Staffa, Miłosza. Niektóre z tych utworów śpiewam do dziś. W ten sposób czas nie był twórczo stracony. Później zaczęli się pojawiać różni ludzie i coraz natarczywiej pytać, kiedy usłyszą coś mojego. Na taki „apel społeczny” musiałem jakoś zareagować. Wziąłem swój zeszycik i zacząłem powoli zapisywać pomysły. Na początku rodziły mi się same potworki, jakieś rymowanki bez sensu, ale potem coś z tego zaczęło wychodzić. Gdy nagle znalazłem się daleko od domu, w Catskills, trzy godziny od Nowego Jorku, odczułem jakąś metafizyczną tęsknotę za domem, za Polską, którą zagasić mogło tylko pisanie. I tak to się narodziło.
Dla mnie najciekawszym utworem, w dodatku wstrząsającym w swojej sile i wymowie, jest „Nie ma ich”, o wyjątkowo skomplikowanych relacjach polsko-żydowskich. Łatwo odnaleźć tu echa Zagłady, Jedwabnego, ale też wielowiekowego budowania jednej ojczyzny. Przy czym w warstwie muzycznej słychać i polonez i zaśpiew kantorów, całość robi wielkie wrażenie.
Stanisław Soyka: Łatwo wyrzucamy z pamięci tę wspólną spuściznę, w każdym tego słowa znaczeniu. Bywało trudno, częściej pięknie. Bez polskich Żydów bylibyśmy intelektualnie i materialnie znacznie ubożsi. Chciałem o tym przypomnieć.
Zgodzi się Pan, że najbardziej przebojowa „Ławeczka-bajeczka” przypomina kompozycje Marka Knopflera?
Stanisław Soyka: Nie! Jest taki typ piosenki, jeśli chodzi o charakterystyczną budowę, motywy melodii i harmonię, integrujący cały szmat Europy, od Odessy do Warszawy. I taka jest „Ławeczka”.
Zaskoczył mnie powrót do tanga w jego miłosnych odniesieniach…
Stanisław Soyka: Niejeden już z miłości i zazdrości przy tangu zadźgany zginął, a tango wciąż trwa w swej archetypicznej sile i będzie trwać, dopóki ludźmi będą wstrząsać te najmocniejsze uczucia.
Chcę zapytać o Studio RecPublica w Lubrzy, gdzie powstawały nagrania.
Stanisław Soyka: Pracowaliśmy tam z polecenia szefa artystycznego Universalu. Studio działa już jedenaście lat. Doskonałe, dla nas idealne. My nagrywamy stuprocentowo, wszyscy muzycy grają w czasie rzeczywistym. Jednak do tego grania zespołowego musimy być w osobnych pomieszczeniach, inaczej nie moglibyśmy plastycznie posługiwać się tym materiałem. Tamto studio znakomicie stwarza nam taką możliwość. Dopiero później dokonujemy różnego rodzaju dogrania. Moje śpiewanie w pierwszej wersji jest jedynie czymś w rodzaju pilota, niezbędnego dla nas wszystkich.
Oczywiście wyposażenie zaspokaja wszelkie wymagania?
Stanisław Soyka: Jest rewelacyjne, ale o tym lepiej powiedzieć osobno. Wystarczy nadmienić, że jest do dyspozycji rzadko w świecie spotykany fortepian Fazioli czy pianino preparowane. Nagrałem z jego pomocą „Wielką rzekę”. Są dwa duże pomieszczenia i cztery mniejsze, ale przede wszystkim w Lubrzy są doskonali fachowcy i znakomita atmosfera do pracy. Przyjeżdżają do nich artyści z całej Europy. Prowadzenie studia „pełnokalorycznego” i pełnowymiarowego jest wyjątkowo trudne, do tego trzeba wiedzy, zamiłowania i ogromnej pasji. Najważniejszy jest oczywiście rezultat artystyczny, a w Lubrzy istnieje ogromna szansa, że wszystko się uda.
Kiedyś Willis Conover, wybitny znawca jazzu, autorytet, z jakim niezmiernie liczyli się także przedstawiciele muzyki rozrywkowej powiedział: „Sojka to najlepiej strzeżony sekret polskiej muzyki”.
Stanisław Soyka: Miałem szczęście gościć go na kilku moich recitalach, również podczas Jazz Jamboree. Wielki fachowiec i znakomity człowiek. Kiedyś zapytałem go, a byłem wówczas naprawdę młodym muzykiem, co jest najważniejsze w naszym artystycznym przedsięwzięciu. Popatrzył na mnie, uśmiechnął się po swojemu i powiedział: „Najważniejsza jest konsekwencja w działaniu. I jeszcze jedno: kiedy przyjdą do ciebie z zaproszeniem na koncerty, musisz być gotowy!” Później zrozumiałem sens tego pojęcia. Gotowość oznacza świadomość tego, co cię chce robić, ale i repertuar. Lata później to samo powtórzył mi Tomek Stańko.
Czterdzieści lat na scenie, płyty, tysiące koncertów, zjechany świat i ciągle na fali.
Stanisław Soyka: Nie wchodziłem na scenę dla pięciu minut sławy, jakiegoś gwiazdorzenia, a po to, by na niej skoncentrować moje zawodowe życie. Gdy zaczynałem, chciałem być na tyle profesjonalny, by zaakceptowali mnie mistrzowie, a jednocześnie, by zarobić na chleb. Na razie tak postawione zadania wypełniam. Jak mi się nieskromnie wydaje, ciągle jestem dla wielu słuchaczy mocno potrzebny. I to jest dla mnie źródłem największej satysfakcji.
To najlepsza pointa naszej rozmowy! Dziękuję!
Rozmawiał: Andrzej Lajborek
Zdjęcia: Bartosz Piotrowski
Wywiad ukazał się w numerze 4/2019 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artysty: soyka.pl