Do dwudziestego wieku muzyka istniała tylko w czasie jej wykonywania. Nie było żadnego sposobu jej utrwalenia. Teoretycy muzyki i muzykolodzy twierdzą wprawdzie, że istniejący od Średniowiecza zapis nutowy pełnił w dużym stopniu taką funkcję. Dzisiaj wiemy dobrze, że owa notacja jest tylko prostym i pozbawionym ducha szkieletem realnych wydarzeń muzycznych, dokumentującym jedynie faktury i formy kompozycji akustycznych.
Wynaleziono w końcu metodę rejestracji muzyki. Na woskowych wałkach uwieczniano ją, by później ponownie można było ją odtworzyć. Ta prymitywna technika fonograficzna w znaczącym stopniu przekłamywała rzeczywistość wykonawczą, ale stanowiła przełomowe odkrycie w nagrywaniu narracji dźwiękowych. Odtąd nikt nie musiał spekulować, jak grał, np. Scott Joplin, bo możemy odsłuchać jego interpretację ragtime’u i opisać frazowanie, artykułowanie i rytmizowanie. Nigdy natomiast nie dowiemy się, niestety, jak realizowali i improwizowali swoją twórczość, np. genialni Jan Sebastian Bach i Frederic Chopin. Bo nie istnieją żadne tego dowody. To, co nam wmawiają w tym względzie znawcy tematyki jest tylko ich prywatnymi przekonaniami, prawdziwymi niewątpliwie w sensie traktowania ich w kategoriach widzi mi się.
Potem poprawiono metody nagrań. Pojawiły się płyty z muzyką. Początkowo łatwo tłukły się i zawierały jedynie kilkuminutowe kompozycje. Jednak, mimo tych ograniczeń, ich wierność wobec rzeczywistych wykonań była znacząca. A w końcu, po kilkudziesięciu latach udoskonaleń nośników i poprawie ich pojemności (oraz trwałości), powstał produkt doskonały: długogrająca płyta winylowa. Na tym czarnym krążku nie tylko mieściło się kilkadziesiąt minut muzyki o parametrach identycznych z realnymi, ale też jej edycja edytorska (okładka, grafika, opisy, teksty, zdjęcia) często stanowiła dodatkowy walor artystyczny. Co ciekawe, najwyższa jakość płyt utrwalających muzyczne dokonania, wydaje się stymulować wykonawców do nasycania w interpretacjach maksimum swoich emocji i budowania maksimum wyrazu w prezentowanych utworach. Tak jakby w przedziwny sposób oba, pozornie od siebie niezależne procesy (wykonanie i rejestracja), łączyło coś wspólnego, coś co inspirowało twórców, muzyków i realizatorów dźwięku do osiągnięcia najlepszych efektów swoich działań. Była to autentyczna pasja i szczere zaangażowanie, co słuchacze odczuwali i doceniali. Najlepsze albumy muzyczne uzyskiwały wśród fanów status podmiotów marzeń i pragnień, za które byli gotowi się zapożyczyć.
Potem, na nasze nieszczęście, pojawiła się technologia cyfrowa. Z dnia na dzień duże płyty nagrywane techniką analogową stały się – w efekcie medialnego robienia ludziom wody w mózgu – anachronicznym przeżytkiem. Reklamowane dyski rzeczywiście mogły pomieścić więcej muzyki, igły gramofonów ich nie niszczyły, a odtwarzacze można było nosić przy sobie. Tyle tylko, że muzyka rejestrowana jedynkami i zerami pozbawia była wielu akustycznych parametrów, tych, które w ogromnym stopniu stanowiły o ekspresji nagrywanych kompozycji. O jej bowiem sile decydują nie tylko walory samej materii dźwiękowej, ale też umiejętności, świadomość, osobowość i wrażliwość interpretatora. Jak wiemy, wybitni wykonawcy potrafią nawet z muzycznych gniotów uzyskać wartości poruszające nasze zmysły.
Kompakty stanowiły rewolucję w przemyśle płytowym. Wielu odbiorców chwaliło ich gabaryty, pojemność i wytrzymałość. Wydawały się odkryciem nowych przestrzeni akustycznych. Tylko nieliczni od samego początku z niechęcią komentowali ów przewrót technologiczny. A szczególnych atutów do marudzenia dawały im reedycje płyt analogowych. Zwłaszcza te najwcześniejsze. Bo rzeczywiście, to co na krążkach winylowych stanowiło o potędze muzyki, na CD karlało i spłaszczało. Przypominało tandetną podróbę udawania oryginału. Tylko tempa i wysokości zjawisk akustycznych zgadzały się. Było to w sumie żałosne dokonanie. Później już było lepiej. A najlepiej wypadało to w nagraniach rzeczy dotąd nie rejestrowanych (nie było już możliwości porównań).
Płyty z nagraniami cyfrowymi zgubiły tak ważny dla człowieka wymiar metafizyczny. Nie prowokowały do fascynacji nimi. Stanowiły pozbawione wdzięku świadectwo muzycznych działań. Teraz odchodzą do lamusa, bo kolejną batalię wygrał Internet. Na szczęście są jeszcze koncerty na żywo. Można się spotkać z autentyczną muzyką i prawdziwymi emocjami. Wracamy do czasów średniowiecznych…
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 10/2015 miesięcznika Muzyk.