Zainteresowani wiedzą kim był, nawet ci, którzy w country nie bardzo się orientują. Prawdę mówiąc najlepiej, Kenny Rogers czuł się w mieszance country/pop. Wielu zaprzysięgłych miłośników country miało mu to za złe, uważało za swoistą zdradę i sprzyjanie kiepskim gustom. On sam nie przywiązywał wagi do takich oskarżeń, uważając, że najuczciwiej jak potrafi, robi swoje. „Śpiewam dla mojej publiczności, dla kobiet i dla mężczyzn to, co chcą usłyszeć, a czy wisi przy tym taka czy inna plakietka, nie ma żadnego znaczenia. Od kiedy postanowiłem być w show-biznesie, starałem się nieść ludziom radość, dawać rozrywkę i materiał do przemyśleń. Myślę, że mi się to udaje”.
Rzeczywiście, Kenny Rogers zawsze należał do wąskiego grona największych ulubieńców amerykańskiej publiczności, nieustannie koncertował, poza tym sprzedał około 120 milionów płyt. Trzeba dodać, że cieszył się niemałą popularnością także w Europie i w Japonii. Jak wiele późniejszych sław, wyrastał w niezwykle biednej rodzinie zamieszkałej w podejrzanej dzielnicy Houston. „O wszystko musiałem walczyć, wiem co to głód i jedna para butów na dwa lata. To mnie zahartowało na całe życie, bo już nigdy nie mogło być gorzej”. Szybko zrozumiał, że wyjściem z biedy może być śpiewanie. Najpierw założył szkolny zespół, ale naprawdę terminował w folkowej, niegdyś bardzo znanej grupie New Christy Minstrels. Wielokrotnie powtarzał, że była to dla niego świetna szkoła śpiewu i estrady. Jednak już po roku opuścił ją, założył własną formację, The First Edition, grającą mieszankę country i popu. Szybko zdobyli popularność, a gwiazda Rogersa zabłysła, gdy nagrał balladę „Lucille”, za którą dostał po raz pierwszy nagrodę Grammy. Od tego momentu Kenny był dosłownie rozchwytywany. Jego niebywałą popularność wykorzystało również Hollywood, choć nigdy osiągnięcia aktorskie nie przyćmiły wokalnych.
Repertuar, który początkowo opierał się na ludowych i countrowych przebojach, szybko zamienił na utwory-wizytówki, których z rzadka bywał współautorem. Wiele najbardziej utytułowanych gwiazd, z Dolly Parton na czele, nagrywało z nim duety. Kenny Rogers był wykonawcą powszechnie lubianym, nigdy popularność i pieniądze nie przewróciły mu w głowie. Dla koleżeństwa z branży potrafił nawet występować charytatywnie.
Widziałem go na estradzie dwukrotnie. Pierwszy raz w Nowym Jorku, w jakiejś zbiorówce na rzecz artystów, którzy ulegli tragicznym dla ich karier wypadkom. Zwróciłem uwagę, że kilka tysięcy widzów w Radio City Music Hall, zrobiło mu owację na wejście chyba jeszcze większą, niż chwilę wcześniej miał Dean Martin. Bardzo przystojny, uśmiechnięty, na pełnym luzie, zaśpiewał swój wielki przebój, napisany dla niego przez przyjaciela, Lionela Richie, „Lady”, a zaraz potem „Love Lifted Me”. Ze swoim niezwykle miłym, leciutko ochrypłym głosem, Kenny robił na wszystkich ogromne wrażenie. Drugi raz widziałem go w Warszawie, w kwietniu 1999 roku. Trudno powiedzieć, żeby Sala Kongresowa trzeszczała w szwach, to jednak nie jest w Polsce zbyt znany piosenkarz, ale wstydu nie było. Dziewięćdziesiąt minut recitalu, w towarzystwie kilkuosobowego zespołu, objawia już wszystkie zalety i słabości wykonawcy. Kenny wygrał bezapelacyjnie. Sam dowcipnie prowadził konferansjerkę, był nieustannie obecny i mający oko na wszystko. Zaśpiewał wszystkie swoje hity, kilka evergreenów. Zawsze należał do wąskiej grupy wokalistów, którzy potrafią zaśpiewać wszystko. Skala jego głosu wydała mi się o wiele większa, niż w znanych mi nagraniach, technicznie i interpretacyjnie był bez zarzutu. Gdy trzeba było, wzruszał albo rozśmieszał, kontakt z publicznością miał fenomenalny. Tytuł „jednej z największych światowych gwiazd estrady”, jak go zapowiedziano, naprawdę nie wziął się z niczego. Owacja na końcu koncertu w Kongresowej była w pełni zasłużona.
Kenny Rogers trzy razy odbierał statuetki Grammy, wielokrotnie jego piosenki zajmowały czołowe miejsca na listach country i popu. Lista posiadanych przez Rogersa nagród przyprawia o zawrót głowy. W 2015 roku rozpoczął pożegnalną turę koncertową. Ze względów zdrowotnych przerywał ją i wznawiał. Ostatni raz wystąpił na wielkiej fecie na swoją część, jaką zorganizowali mu przyjaciele w Nashville w 2017 roku.
„Ostatni crooner z prawdziwego zdarzenia”, jak o nim mówiono, odszedł w fatalnym momencie zaraźliwego koronawirusa, pożegnanie musi być niezwykle skromne. Ale gdy zaraza minie, doczeka się godnych splendorów ze strony koleżeństwa i milionów fanów, rozsianych po świecie…
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa artysty: www.kennyrogers.com
zdjęcie: Kenny Rogers występujący podczas Frontier Fiesta na University of Houston w 1981 roku (Public Domain)