Bardzo lubię słuchać dobrych nagrań, koncertów, zapominając o mojej profesji. Lubię odbierać muzykę emocjonalnie, poddając się jej klimatowi, energii, kolorom, brzmieniom… Każda „techniczna” analiza oddala od zasadniczego przesłania muzyki, czyli wyzwolenia emocji i nastrojów. Odbiór muzyki i wrażenia jakie temu towarzyszą są rzeczą bardzo indywidualną i każdemu, kto czyni to autentycznie, trudno podzielić się tymi przeżyciami. Zanim napiszę recenzję płyty, co zresztą czynię bardzo rzadko, powracają jeszcze inne dylematy. Bywa, że płyta z ogromnym ładunkiem emocjonalnym jest tragicznie nagrana lub odwrotnie – świetne brzmienia, doskonałe wykonanie, a muzyka o niczym. Co jest ważniejsze…? Lub inny problem! Zamknięcie w kilku zdaniach miesięcy pracy nad płytą i lat doświadczeń, składających się na jej powstanie. Czy to nie jest zbytnie uproszczenie? Na szczęście nie muszę stawiać gwiazdek i przyznawać punktów.
Mieze jest pierwszą płytą Marco Minnemanna, jaką miałem okazję wysłuchać w całości. Nie czytałem żadnych informacji zamieszczonych na płycie ani opinii z zewnątrz, by w spokoju zająć się samą muzyką. Pierwsze chwile były może nie tyle wstrząsające co zaskakujące. Mocne, rockowe granie z trochę nachalnymi i monotonnymi gitarami, podobne w klimacie deklamacje zamiast śpiewu, unisona gitar z basem w refrenach… trochę dołujące brzmienie. Zaraz potem szybki utwór z ostrymi bębnami i miękkim, wręcz słodkim wokalem. Później powrót do początku, lecz już z „połamanym” funkowo rytmem bębnów. Kolejny utwór łagodzi roztrzęsione nerwy miękkimi melodiami i chórkami w konwencji przypominającej najpiękniejsze chwile z The Beatles. Nie oznacza to rezygnacji z zadziornych gitar w akompaniamencie. I tak do końca. Wciąż coś się dzieje. Mieszają się klimaty i brzmienia. Nawet gdy dochodzimy do spokojnych, balladowych utworów z gitarą akustyczną, delikatnym basem i szczotkami na perkusji, to musi pojawić się jakiś rozbudowany akord lub ostra gitara. Muzykę z płyty odbiera się jak dobrego znajomego, który pojawił się po długiej przerwie, z szerokim uśmiechem, zadowoleniem z życia i odniesionych sukcesów.
Kiedy przesłuchiwałem płytę kolejny raz miałem więcej czasu na wsłuchiwanie się w szczegóły. Wniosek nasunął się jeden – perfekcja. Tu nie można doszukać się błędów. Nie pominięto niczego, co można by traktować jak uchybienie czy pomyłkę. Pod względem technicznym, każdy dźwięk jest słyszalny, każdy ma swoje miejsce. Rozpatrując te same dźwięki w kontekście muzycznym również są na swoim miejscu i każdy ma swoją wartość. Nie ma przypadkowości. Płyta jest dopracowana w każdym szczególe.
Po pewnym czasie zajrzałem do książeczki w poszukiwaniu nazwisk wykonawców. Znalazłem jedynie teksty piosenek, a to co mnie interesowało znalazłem na wewnętrznej stronie papierowej okładki. Ze zdziwieniem przeczytałem, że płyta jest wykonana i wyprodukowana przez Marco Minnemanna. Zagrał nie tylko na bębnach, ale też na gitarach, basie, klawiszach, no i zaśpiewał. Może dzięki temu płyta nie brzmi jak solowy popis perkusisty, a raczej jak płyta znakomitego muzyka. Oczywiście ten perkusista jest w wyśmienitej formie. Swoje mistrzostwo pokazuje precyzyjnym graniem sekcyjnym, wysmakowanymi wypełnieniami, rewelacyjnym doborem rytmów… trudno zamknąć pochwały w kilku słowach. To raczej temat do osobnej analizy. Jako perkusista z uznaniem chylę czoła. Płyta nie jest tworem tylko jednego człowieka. Cztery, bardzo interesujące solówki gitarowe zagrał Paul Gilbert.
Mieze to płyta o wielu odcieniach, barwach i klimatach z wyraźnie wyczuwalnym działaniem jednego człowieka. Płyta wydaje się być tworem bardzo osobistym, a jeżeli tak jest to mamy do czynienia z wyjątkową i bardzo interesującą postacią. Wracając zaś do myśli z początku recenzji muszę z przyjemnością stwierdzić, że udało mi się spokojnie wysłuchać muzykę z płyty i dać się wciągnąć jej urokowi, a późniejsze analizy dostarczyły mi wielu refleksji czysto zawodowych.
Tekst: Krzysztof Przybyłowicz
Recenzja ukazała się w numerze 2/2005 miesięcznika Muzyk.