Oregon to jeden z największych zespołów jazzowych naszych czasów. Jako jedni z nielicznych w niemal niezmienionym składzie wytrwali razem ponad trzydzieści pięć lat, współtworząc grupę, której muzyka rozpoznawana jest przez fanów na całym świecie. Niezależnie od miejsca, w którym się pojawiają niemal każdy ich koncert zyskuje rangę dużego wydarzenia. W Polsce po raz drugi zagrali za sprawą Dionizego Piątkowskiego oraz ERY JAZZU. Tym razem muzyki Ralpha Townera, Paula McCandless, Glena Moora oraz Marka Walkera miała okazję wysłuchać publiczność Warszawy i Krakowa.
Po raz kolejny koncertujecie w Polsce za sprawą Dionizego Piątkowskiego oraz Ery Jazzu. Poprzednio wystąpiliście dla publiczności we Wrocławiu oraz w Poznaniu – jak wspominacie te występy i jakie okoliczności przyczyniły się do tego, że po raz kolejny polska publiczność może słuchać waszej muzyki na żywo?
Paul McCandless: Pamiętam, że podczas naszej poprzedniej wizyty w Polsce wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Szczególnie z uwagi na fakt, że nasze wizyty w tej części świata zdarzają się stosunkowo rzadko. Niestety organizacja koncertów w Polsce nie jest możliwa przy okazji wszystkich naszych europejskich tras i również z uwagi na ten fakt, bardzo cieszy nas to, że możemy koncertować przed polską publicznością, pośród której znaczną część stanowią fani słuchający naszej muzyki od wielu lat. Wiem, że dla wielu z nich, po latach słuchania naszej muzyki z płyt, możliwość wysłuchania koncertu na żywo bardzo wiele znaczy. Jeśli chodzi o nasze poprzednie występy – stosunkowo dobrze pamiętam koncert w Poznaniu. Graliśmy wtedy w zadymionym, hałaśliwym klubie. Tym bardziej byliśmy dzisiaj zadowoleni z faktu, że w Krakowie udało nam się wystąpić w dużo bardziej kameralnym otoczeniu. Możliwość skupienia się na muzyce w przyjaznym otoczeniu ma zasadnicze znaczenie dla naszych występów. Wiem, że jutro mamy wystąpić w Warszawie – w nieco większej sali koncertowej. Będzie to dla nas bardzo ciekawe doświadczenie, ponieważ nigdy wcześniej nie graliśmy w Warszawie – a przynajmniej ja nie przypominam sobie takiego występu, jeśli kiedykolwiek miał miejsce. Natomiast chciałbym jeszcze dodać, że bardzo cieszy mnie to, że część z naszych słuchaczy przychodzi na koncerty ze starymi płytami winylowymi, które wydaliśmy przed wielu laty. Proszą o autografy i są bardzo zadowoleni z faktu, że mamy okazję dla nich wystąpić. Również dla nas bardzo wiele to znaczy. Szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, że spora część tych płyt została wydana przed trzydziestu pięciu laty.
W tym roku Oregon obchodzi jubileusz trzydziestopięciolecia swojej działalności. Tegoroczna trasa z pewnością jest w jakimś sensie celebracją tego wydarzenia. Czy w jakimś stopniu staracie się przy tej okazji promować również wasz najnowszy album „Live at Yoshi’s”?
Paul McCandless: W zasadzie „Live at Yoshi’s” jest albumem, który ma już dwa lata – licząc od momentu jego realizacji. Nie jest to więc nowa płyta. Nam natomiast, jak zauważyłeś, w przypadku zarówno tego – europejskiego, jak i amerykańskiego tournee głównie chodzi o celebrację trzydziestopięciolecia działalności.
Mimo wszystko chciałbym cię zapytać o „Live at Yoshi’s”. Czy mógłbyś powiedzieć klika słów na temat albumu oraz faktu, że zdecydowaliście się nagrać muzykę zawartą na krążku, na żywo?
Paul McCandless: Płyta ta jest częścią trójpłytowego pomysłu, na który jako pierwsza złożyła się nasza płyta studyjna, nagrana w idealnych warunkach dla Intuition Records „Northwest Passage” – jej producentem był Steve Rodby. Drugą częścią projektu była bardzo duża produkcja „Oregon in Moscow”, zrealizowana wraz z moskiewską orkiestrą symfoniczną. „Live at Yoshi’s” – nagrana na żywo, była więc jakby kontynuacją tej idei – stworzenia trzech zupełnie różnych płyt. Jest to jakby trzecia część trylogii i bardzo cieszy nas fakt, że ona również została ciepło przyjęta przez naszych słuchaczy.
Czy po realizacji „Live at Yoshi’s” nie przyszło wam na myśl, aby nagrać czwartą część tej serii? W jakim kierunku zamierzacie udać się, nagrywając waszą kolejną płytę?
Paul McCandless: Czwartym etapem jest fakt, że nasza wytwórnia, po realizacji naszych wcześniejszych projektów, powoli zaczęła się rozpadać. Głównie wynika to w faktu, że każde z tych przedsięwzięć pochłonęło bardzo znaczące fundusze. Szczególnie płyta „Oregon in Moscow” – koszt jej realizacji, pomimo faktu, że staraliśmy się możliwie ograniczyć zbędne wydatki, oszczędzając również na czasie realizacji, był niezwykle wysoki. Można powiedzieć, że budżet, który wykorzystaliśmy na ten cel, był równowartością kwoty, za którą w normalnych warunkach moglibyśmy nagrać trzy płyty. Wytwórnia pokryła wszystkie koszty, mają wizję tego, jak niezwykłym projektem jest nagranie trzech zupełnie różniących się od siebie płyt. Natomiast nieszczęśliwie złożyło się, że koszty produkcji tych projektów, były nieco ponad siły wytwórni, wobec czego prawdopodobnie na tych trzech albumach zakończy się nasza współpraca z Intuition.
Czy mógłbyś powiedzieć kilka słów na temat tego, jak od zaplecza wyglądała produkcja „Oregon in Moscow”?
Paul McCandless: Sam pomysł zrodził się wiele lat temu. Dawniej – jeszcze przed powstaniem Oregon, mieliśmy okazje stworzyć klika utworów, które wykonaliśmy koncertując z orkiestrą z Cincinnati. Było to mniej więcej, w roku 1970. Wtedy, każdy z nas próbował pisać partie dla całej orkiestry. Takie były tego początki. Zresztą część tej muzyki zagraliśmy później na „Oregon in Moscow”.
Ralph Towner: W zasadzie muzykę na ten album pisaliśmy razem. Repertuar, który mieliśmy przygotowany do występów z orkiestrą, był zdecydowanie zbyt krótki, aby myśleć o pełnym albumie. Także całość repertuaru tworzyliśmy wspólnie. Natomiast później, gdy mieliśmy okazję występować, współpracując z wieloma innymi orkiestrami, repertuaru zaczęło przybywać – stopniowo powstawały nowe utwory. Także obecnie możemy powiedzieć, że stosunkowo łatwo przychodzi nam występowanie z orkiestrą. W zasadzie powiedziałbym, że w chwili obecnej, koncert z Oregon byłby wyzwaniem dla wielu orkiestr. Osobiście słyszałem wiele takich opinii i wynika to głównie z faktu, że muzyka, jaką wykonujemy grając z orkiestrą różni się od tego, do czego zwykle artyści popularni wykorzystują orkiestry symfoniczne. Zwykle ogranicza się to do grania długich nut i tworzenia specyficznego nastroju. W naszym przypadku jest inaczej. Konieczne jest wykorzystanie odpowiednich skal i stworzenie przy tym, prawdziwej muzyki na orkiestrę. Natomiast wracając do samego albumu, chciałbym powiedzieć, że bardzo cieszy mnie fakt, że tak duży projekt, jak płyta „Oregon in Moscow” udało nam się zrealizować współpracując z tak niewielką wytwórnią jak Intuition. Koszty wynikające z faktu, że chcieliśmy nagrać tę muzykę z naprawdę światowej klasy orkiestrą – przez co zdecydowaliśmy się na współpracę właśnie z orkiestrą moskiewską – były olbrzymie. Tym bardziej cieszy mnie fakt, że udało nam się doprowadzić ten projekt do końca. Innym istotnym faktem, było to, że nad całością projektu czuwał Steve Rodby. Nie sądzę, aby album ten został ukończony, gdyby nie było go wtedy z nami. Jesteśmy z tego, tym bardziej zadowoleni, biorąc pod uwagę, jak bardzo zależało nam na tym, aby udokumentować to, jak brzmi nasza muzyka w wykonaniu orkiestrowym. Nie sądzę, aby dziś można było znaleźć zbyt wiele podobnych grup, które byłyby w stanie tego dokonać.
Wspomniałeś o Steve’m Rodby. Jego osobę obecnie bardzo mocno utożsamia się z grupą Oregon. W zasadzie można stwierdzić, że wasza współpraca oraz rezultaty, jakie są jej wynikiem, porównywalna jest do tego, co Steve zrobił współpracując z Patem Metheny’m. Jak określilibyście rolę jaką Steve odgrywa, z punktu widzenia muzyki grupy Oregon?
Paul McCandless: Ze Stevem przyjaźnię się od roku 1977, może 1978. Poznaliśmy się jeszcze zanim przyłączył się do grupy Pata Metheny’ego. Steve jest osobą, która cechuje się niezwykłą muzyczną inteligencją – jeśli można to określić w ten sposób. Jest bardzo dobrym organizatorem oraz naprawdę wyjątkowym muzykiem. Uważam, że wielkim szczęściem jest to, że udało nam się znaleźć kogoś takiego jak Steve. Mam na myśli osobę, będącą tak dobrym organizatorem, a równocześnie posiadającą tak dogłębną wiedzę odnośnie procesu powstawania projektów artystycznych. Steve grał na mojej pierwszej solowej płycie. Był producentem mojej drugiej płyty, na której znalazł się – wtedy po raz pierwszy – również Mark Walker. Wtedy właśnie Steve zasugerował, że to co gra Mark świetnie wpasowałoby się w nastrój muzyki Oregon. Steve zaczął z nami pracować, gdy zaczęliśmy nagrywać dla Intuition. Wtedy dostrzegliśmy jak świetnym jest organizatorem. Zajął się praktycznie wszystkim: zarezerwował studio, zorganizował fundusze, znalazł odpowiedni termin, zajął się edycją oraz post-produkcją albumu, a rezultat – czyli album, który powstał, miał naprawdę potężne brzmienie. Nieco przypominające to, z okresu gdy nagrywaliśmy dla ECM. Jakkolwiek uważam, że jego największym osiągnięciem, jest to, co wypracował z nami nagrywając projekt z orkiestrą. Wtedy naprawdę czasu było bardzo niewiele – musieliśmy nagrywać dwa utwory dziennie. Równocześnie z nagraniami graliśmy próby. Natomiast sam proces realizacji był niezwykle skomplikowany. Trzeba też pamiętać, że w takiej sytuacji nie ma się możliwości wykonania jakichkolwiek korekt po nagraniu. Nie było mowy o tym, aby później usunąć lub zmienić jakikolwiek dźwięk, który pojawił się w złym momencie. Pracowaliśmy więc pod bardzo dużą presją, nagrywając po sześć, do ośmiu godzin dziennie. Naprawdę musieliśmy zbliżyć się do perfekcji, przy czym w miarę, jak proces posuwał się do przodu, każdy z nas grał coraz lepiej. Całe nagranie zostało zrealizowane na jednej taśmie, którą Steve zabrał ze sobą z Moskwy, więc dla nas bardzo wielkim momentem, po powrocie do domu, było sprawdzenie, czy taśma ta nie uległa uszkodzeniu, w którymkolwiek momencie. Szczęśliwie wszystko było w porządku i po powrocie do Stanów Zjednoczonych, na spokojnie mogliśmy zająć się dalszą pracą nad albumem.
Słuchając muzyki Oregon trudno nie zwrócić uwagi, że pomimo kreatywności, która cechuje każdą z waszych płyt, stosunkowo dużo uwagi poświęcacie aspektom technicznym nagrania. Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że dla grupy Oregon ważne jest uzyskanie możliwie najlepszej – wręcz audiofilskiej jakości nagrania?
Paul McCandless: Sądzę, że od zawsze naszą muzykę utożsamiano z brzmieniem audiofilskim – niezależnie od tego, czy ma się przez to na myśli realizację nagrań w bardzo dobrym studiu, ze świetną separacją, eksponującą naturalną barwę instrumentów, czy wręcz archaiczne techniki realizatorskie, podczas których wykorzystuje się jeden mikrofon… i krzesło. Również z tego punktu widzenia wyróżniającym się projektem był „Oregon in Moscow”. Nagrywaliśmy płytę w niezwykłej sali. Dźwięk brzmiał w niej spektakularnie – naprawdę niezwykle. Nawet pojedynczy dźwięk gitary klasycznej brzmiał niezwykle zachwycająco. Miał w sobie przestrzeń i przenosząc to na nagranie, można to usłyszeć odtwarzając tę muzykę z głośników. Dźwięk był zawsze bardzo istotnym aspektem naszej twórczości. Nigdy nie chodziło nam tylko o nuty, ważne było i jest do dziś również to, jak brzmią. Z drugiej strony muszę przyznać, że kwestia realizacji możliwie najlepszego nagrania nigdy nas naprawdę nie zajmowała. Raczej staraliśmy się pracować z osobami, które miały wystarczająco duże doświadczenia, abyśmy mogli uzyskać to, na czym nam zależało. Niezależnie od tego, z jakim producentem pracowaliśmy zawsze mieliśmy na uwadze, że instrumentarium, które wykorzystujemy – poza tym, że jest stosunkowo niezwykłe – również dzięki temu umożliwia poszerzenie tego, co zawarte jest w naszej muzyce, także o aspekt brzmieniowy i zawsze było to coś, co w znacznym stopniu określało kierunek, w jakim zmierzała nasza muzyka.
Chciałbym zapytać, w jaki sposób powstaje wasza muzyka? Co macie do powiedzenia na ten temat?
Ralph Towner: W zasadzie większość repertuaru tworzymy indywidualnie. Po czym spotykamy się razem i dopracowujemy szczegóły. Przeważnie wygląda to właśnie w ten sposób. Natomiast zupełnie osobną sprawą są nasze kompozycje free. W tym wypadku, nie dość że mamy do czynienia z tworzeniem muzyki na żywo, liczy się również fakt, że tworzymy ją razem. Także pod tym względem jest to proces bardzo ciekawy. Zresztą pracujemy nad tym od lat, wobec czego poprzez swego rodzaju kontynuację w realizacji tej idei, wciąż dochodzimy do coraz to lepszych rezultatów. Moment, w którym czterech muzyków wspólnie tworzy kompozycję improwizując jest sytuacją naprawdę niezwykłą. Szczególnie, biorąc pod uwagę fakt, że nasza muzyka w znaczący sposób różni się od tego, z czym zwykle identyfikuje się muzykę free jazzową. Mam na myśli nagrania, które w przeważającej większości realizowano w latach siedemdziesiątych. Zasadniczo różni się to od indywidualnego pisania muzyki, co w moim przypadku, gdy ma miejsce, zwykle nie dotyczy konkretnej instrumentacji. Instrumentacja zwykle pojawia się w końcowym etapie lub dopiero wtedy, gdy razem nad czymś pracujemy. Czasem zdarza mi się, że dla przykładu – wiem, jakiego podkładu perkusyjnego oczekiwałbym w danym momencie, jakkolwiek staram się zawsze podchodzić do tematu możliwie jak najszerzej. Czasem pracując nad czymś skupiam się na szczegółach, pamiętając jednak o tym, aby ramy, jakie stwarzam w ten sposób nie były zbyt sztywne. Jakkolwiek z całą stanowczością mogę stwierdzić, że muzyki, którą tworzę nie utożsamiam z konkretną instrumentacją.
W ciągu trzydziestu pięciu lat działalności wasza muzyka ewoluowała. Chciałbym was natomiast zapytać w jaki sposób zmieniało się zainteresowanie muzyką Oregon? Jak proces ten wyglądał z waszego punktu widzenia?
Paul McCandless: Sądzę, że w zasadzie od początku naszej działalności, co prawda stopniowo, ale jednostajnie zainteresowanie naszą muzyką rośnie. Wśród naszej publiczności wciąż pojawiają się młodzi ludzie. Z drugiej strony mamy również bardzo wielu fanów, którzy słuchają nas od początku i pamiętają wszystko to, co działo się z nami i z naszą muzyką na przestrzeni tych wszystkich lat. Czasem bywa tak, że na koncerty przychodzą osoby, które się nami zachwycają, po czym później zmieniają zainteresowania. Dla nas natomiast, gdy przyjeżdżamy do takich krajów, jak Polska bardzo znaczącym jest fakt, że ludzie przynoszą na koncerty nasze stare płyty. Świadczy to o tym, że słuchali naszej muzyki od lat, a my do tej pory nie mieliśmy wcześniej okazji, aby te płyty podpisać. Jest to dla nas szczególne doświadczenie, również z uwagi na fakt, że ludzie ci, poza tym, że interesowali się naszą muzyką, z tymi płytami utożsamiają określone okresy w ich życiu, w których muzyka ta była dla nich szczególnie ważna, w których być może kiedyś w jakiś sposób im pomogła. I to do tej pory przetrwało. Czasem gdy o tym myślę, przywodzę pamięcią lata, gdy razem jamowaliśmy na poddaszach w Nowym Jorku. Wtedy muzyka, którą graliśmy była nowa i nikt specjalnie się nią nie interesował – poza nami. Przez pewien okres czasu byliśmy swoją wyłączną publicznością. Po czym wszystko zaczęło się zmieniać. Powoli zaczęły powstawać inne zespoły, które również w jakimś stopniu chciały brzmieć alternatywnie, aż wreszcie pojawiły się grupy, które zaczęły nas kopiować. Było to bardzo niezwykłe. Jako, że z pozycji grupy grającej muzykę i nie znajdującej odbiorców staliśmy się punktem odniesienia dla innych zespołów, które w swoim składzie również chciały mieć gitarę klasyczną i wszystkie inne instrumenty, które wyróżniałyby ich muzykę z potoku tego, co można było usłyszeć w radiu. Dzisiaj nasza pozycja jest ugruntowana. Lubię jednak myśleć o tym, że w zasadzie zaczęliśmy tworzyć naszą muzykę naprawdę szczerze. Sami znaleźliśmy coś, co wydawało nam się wyjątkowe i pielęgnując to stworzyliśmy muzykę, na której nam zależało.
Niezwykle rzadko w muzyce jazzowej zdarza się, aby muzycy, o tak gruntownej wiedzy oraz kreatywności jak Glen, Paul i Ralph pozostawali w jednym zespole przez tak wiele lat. Jak wyjaśnilibyście ten fenomen i jaki ma on waszym zdaniem wpływ na muzykę, jaką tworzycie?
Glen Moore: W zasadzie początki Oregon sięgają nieco ponad te trzydzieści pięć lat, o których mówimy głośno. Razem z Ralphem zacząłem pracować już w latach sześćdziesiątych, co łącznie daje około czterdziestu pięciu lat w jednym zespole. W tamtych czasach Ralph grał jeszcze na pianinie. Graliśmy w trio razem z perkusistą. Muzyka nieco przypominała albumy tria Billa Evansa, ze Scottem LaFaro i Paulem Motian’em. Bardzo imponowało nam to, że muzyka, którą tworzyliśmy w jakimś stopniu przełamywała stereotypy związane z muzyką jazzową. Kontrastowała do tego, co można było usłyszeć w tradycyjnych triach – przy, czym ja przez to określenie rozumiem muzykę, jaką grał na przykład Oscar Peterson z Rayem Brownem. Było to wspaniałe trio, jednak kierowały nimi bardzo określone zasady. Muzyka Scotta LaFaro była dla nas czymś niezwykle ważnym w tamtych czasach. Często zdarzało się, że razem z Ralphem zastanawialiśmy się, co w określonych sytuacjach zagrałby Scotty lub Bill Evans. Niezwykle przełomowe było wtedy to, że muzyka nie musi mieścić się w tak wąskich ramach, że instrumenty mogą pełnić zupełnie inną rolę względem siebie. Bas może grać melodię, którą z kolei może kontynuować pianista. Było to coś, co w ówczesnych czasach stanowiło znaczący przełom. Dopiero około roku 1965 usłyszeliśmy i po raz pierwszy zetknęliśmy się z muzyką brazylijską. W tamtej muzyce gitara była instrumentem wiodącym. Odgrywała dużo większą rolę niż fortepian. Właśnie wtedy Ralph rozpoczął naukę gry na gitarze klasycznej. Grał na gitarze, będąc pianistą i słuchając muzyki Billa Evansa. W tamtych czasach powstawały nasze pierwsze kompozycje. Dopiero w późniejszym okresie przyłączyliśmy się do Paul Winter Consort. Wtedy jednak staraliśmy się połączyć naszą muzykę z kompozycjami na gitarę klasyczną, z tradycyjną muzyką jazzową. Grali z nami wtedy Randy i Michael Brecker. Pamiętam, że w tamtym okresie to, co graliśmy nie brzmiało dobrze. Instrumenty dęte zupełnie nie pasowały do klasycznej gitary. Jakkolwiek usłyszał o naszym pomyśle Paul Winter i zaprosił nas do współpracy. Wtedy właśnie poznaliśmy Paula McCandless. Wtedy po raz pierwszy występowaliśmy na scenie. Paul Winter był w tamtym okresie muzykiem intensywnie koncertującym. Jego trasy koncertowe liczyły około pięćdziesięciu koncertów. Przy czym wszystkie odbywały się na scenach, przy nagłośnieniu, które ze sobą woził. Były to na ówczesne czasy bardzo duże przedsięwzięcia. W tamtym okresie wszyscy razem zaczęliśmy ze sobą pracować i spotykać się na gruncie towarzyskim. Graliśmy muzykę, która zawierała w sobie bardzo wiele różnych wpływów. Ralph w tamtym okresie coraz więcej komponował, a Paulowi Winterowi odpowiadała różnorodność, która charakteryzowała jego kompozycje. Poza tym wszystkim w zespole był Paul McCandless, który grał zupełnie inaczej niż Mike i Randy Brecker. Jego melodie po prostu płynęły ponad tym, co razem graliśmy. Tworzył się jakby nowy rodzaj brzmienia, który stanowił zupełnie nową jakość. Mogliśmy grać wolno, szybko – każdego wieczoru inaczej…
Paul McCandless: Bynajmniej nie dotyczyło to narzucania określonego tempa, wiązało się raczej z tym, co dyktowały nasze emocje.
Glen Moore: Otóż to. Były to czasy, w których tworzyliśmy bardzo ciekawą muzykę. W tamtym okresie Ralph zaczął grać na dwunastostrunowej gitarze. Także podsumowując, można powiedzieć, że na powstanie grupy złożyło się bardzo wiele czynników. Zarówno muzycznych, jak i pozamuzycznych. Pamiętam także, że w tamtych czasach zaczęliśmy grać utwory free jazzowe. Pewnego dnia przed koncertem Paul Winter stwierdził, że zagramy utwór free. Powiedział, że będziemy grali jedną skalę – dorycką i każdy miał grać cokolwiek przyjdzie mu do głowy. W tamtym okresie muzyka free jazzowa była mocno stylizowana. Nawet, gdy słuchałeś Ornette’a Colemana, można było w tym usłyszeć melodię. Natomiast Paul Winter w momencie, gdy mieliśmy improwizować wyłączał światła. Wymuszał na nas abyśmy przestali myśleć i zdali się na intuicję. Gdy wyłączał światła nikt nie wiedział, co się wydarzy – włączając w to nas. Nie widzieliśmy nawet naszych instrumentów, ale kazał nam grać tę jedną skalę, więc graliśmy. Co ciekawe – z czasem to, co graliśmy zaczynało nabierać wyrazu i poza tym, że było to szalone, zaczynało nam się podobać. Graliśmy na scenie, za co nam płacono. Czego więcej mogliśmy chcieć? Później już jako Oregon, żartowaliśmy, że gramy tę samą muzykę, tylko przy włączonych światłach. Potem nastały czasy, w których wytwórnie muzyczne zwróciły się w stronę muzyki elektrycznej. Było to po śmierci Jimmy’iego Handrixa. Wtedy trudno było nam zainteresować kogokolwiek naszą muzyką. Po czym nagle po dwóch latach znaleźliśmy stację radiową nadającą audycje, które trwały całą noc. Zwykle występowały podczas nich różne zespoły. Było to coś niezwykłego bo muzyka ta mogła trwać sześć, czasem osiem godzin. Ktoś się pojawiał, ktoś inny wychodził, podczas gdy grane było na przykład solo. W ten sposób grając w Nowym Jorku wypracowaliśmy sobie naszą publiczność. Później zaczęliśmy nagrywać płyty. Co ciekawe, gdy dzisiaj słucham tych albumów, mam wrażenie że byliśmy wtedy bardzo ograniczeni i w zasadzie powiedziałbym, że wynikało to z lęku przed tym, że graliśmy coś nowego. Dziś gdy gramy razem można usłyszeć, że jesteśmy zrelaksowani. W tamtych czasach było inaczej. Czasy, o których mówię to w zasadzie pierwsze lata zespołu. Później wydarzyło się jeszcze bardzo wiele. Natomiast, gdy dzisiaj myślę o tym, co sprawiło, że przez tyle lat przetrwaliśmy razem, sądzę że ważne było to, że nigdy nie byliśmy naprawdę popularnym zespołem. Wynikało to z różnych względów. Po części również z faktu, że Ralph zawsze bardzo poważnie traktował swoją karierę solową. Natomiast gdy patrzę wstecz, nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek grali więcej niż sześćdziesiąt koncertów rocznie. Z pewnością były też czasy, gdy bardzo mi to przeszkadzało, ponieważ miałem rodzinę i liczyły się pieniądze, których przy takim układzie nie było wiele. Dzisiaj jednak sądzę, że uratowało to zespół, ponieważ wszystkie pozostałe grupy, które zaczynały w tamtym okresie, takie jak: Weather Report, Mahavishnu Orchestra, Return to Forever, a których celem było zdobycie rozgłosu i osiągnięcie możliwie największego komercyjnego sukcesu, rozpadły się. Problem polegał na tym, że w każdej z tych grup muzycy pracowali tak intensywnie, że ostatecznie przestawali się przyjaźnić, żeby nie powiedzieć, że w niektórych przypadkach musieli się wręcz powstrzymywać, aby nawzajem się nie pozabijać. To decydowało o rozpadzie tych grup, ponieważ grając sto osiemdziesiąt koncertów rocznie, takie uczucia po prostu, mogą się pojawiać. My graliśmy wtedy trzykrotnie mniej. Gdy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że z uwagi na ten fakt, naprawdę mieliśmy dużo szczęścia. Czas naprawdę nam sprzyjał. Pozwolił nam rozwijać się i tworzyć to, na czym nam zależało.
Wasze wizyty w Polsce są niezwykle rzadkimi wydarzeniami. Czy polska publiczność może spodziewać się kolejnych koncertów przed upływem kolejnych pięciu lub sześciu lat?
Glen Moore: Gdyby były większe możliwości dotyczące organizacji koncertów z pewnością występowalibyśmy tutaj częściej. Nasza kolejna trasa europejska odbędzie się w roku 2006. Jeśli ktokolwiek będzie miał ochotę, aby nas zaprosić – na pewno z chęcią zagramy.
Rozmawiał: Piotr Florczyk
Strona internetowa zespołu: oregonband.com
Wywiad ukazał się w numerze 5/2005 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcia: materiały prasowe zespołu