Garth Brooks to istny fenomen amerykańskiej muzyki. Po nagraniu w ciągu jednej dekady ośmiu albumów, które rozeszły się w nakładzie przekraczającym 136 milionów egzemplarzy, po triumfalnych trasach koncertowych, podczas których oglądały go nadkomplety na ogromnych stadionach, z przyczyn rodzinnych na kilka lat wycofał się z życia estradowego. Pięć lat temu zaczął myśleć o powrocie, śpiewał w największym kasynie w Las Vegas, a teraz nagrał nowy album i wypuszcza się na światową trasę koncertową! Ten nowy, zaledwie dziewiąty album studyjny, natychmiast znalazł się na pierwszym miejscu list country i jednym z najwyższych na liście ogólnej Billboardu. Zawiera czternaście utworów, z których zaledwie trzy są jego współautorstwa. Pod względem doboru piosenek, Garth Brooks nic się nie zmienił, to w dalszym ciągu bardzo melodyjne utwory, łatwe do zanucenia przez każdego z widzów. Są ładnie zróżnicowane, nie zabrakło odrobinę ckliwych ballad, jak ta o mamusi, przy której połowa widzów ociera łzy. Niektórzy twierdzą, że ten blisko godzinny krążek jest ukłonem w stronę nowych prądów w Nashville, które nakazują zatracać różnicę między country, a rockiem i popem, ale ja się z tym zdaniem nie zgadzam. Poza tym mimo przerwy w karierze, pozycja Brooksa jest na tyle wyjątkowa, że nie musi robić niczego sobie na przekór. Garth zawsze śpiewał bardzo miłym, ciepłym głosem, którym świetnie operował, ale chyba nigdy nie był pod tym względem aż tak dobry, jak na tym ostatnim albumie. Ten artysta szczególnie uważnie dobiera wszystkich współpracowników, więc nie dziwi, że pod względem muzycznym, jak wykonawczym i aranżacyjnym, to robota na najwyższym poziomie. Nie ulega żadnej wątpliwości: podobnie jak niegdyś, to Garth Brooks jest ponownie punktem odniesienia nie tylko dla Nashville, ale całej muzycznej Ameryki!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.garthbrooks.com
Recenzja ukazała się w numerze 2/2015 miesięcznika Muzyk.