W zeszłym roku, z racji swych osiemdziesiątych urodzin, jedną z najbardziej celebrowanych postaci amerykańskiej muzyki, ponownie stał się Elvis Presley. Pokazało się kilka nowych albumów, zawierających przynajmniej częściowo nieznane nagrania, w jednym wypadku nawet pokuszono się o przearanżowanie kilku piosenek, a w październiku miała miejsce premiera krążka, który stał się sensacją nie tylko w gronie „elvisologów”. Za całością tego najnowszego przedsięwzięcia stoi była żona Elvisa, Priscilla, ze zrozumiałych powodów zainteresowana jak największym podsycaniem pamięci o mężu. Na konferencji prasowej w Nowym Jorku, zwołanej w związku z wydaniem płyty, mówiła o tym, jak bardzo Elvis zainteresowany był operą i jak często oglądał w telewizji transmisje wielkich przedstawień. Zdaniem żony zawsze marzył o nagraniu płyty z prawdziwą orkiestrą symfoniczną, jak to się stało choćby udziałem Sinatry. Pomysłem zaraziła dwóch producentów, Nicka Patrica i Dona Reedmana, pod których ręką przygotowania do realizacji pomysłu od razu nabrały rumieńców. Ich wybór padł na jedną z najlepszych orkiestr nie tylko Europy, ale i świata, londyńską Royal Philharmonic Orchestra. Całość powstała w legendarnym studiu Abbey Road. Zaaranżowano czternaście piosenek Elvisa, kierując się przy wyborze kilkoma przesłankami. Przede wszystkim musiały to być utwory nadające się do orkiestracji. Podkład ogromnej orkiestry nie może być czymś przypadkowym, lecz twórczym wzbogaceniem oryginału. Powiem od razu, że podoba mi się „zszycie” nowego podkładu ze ścieżką Elvisa, które wcale nie sprawia wrażenia sztuczności. Oczywiście najlepiej pomysł sprawdza się w piosenkach wolnych, jak choćby „Love Me Tender”, gdzie sekcja smyczków i blach wypada najbardziej przekonywająco. Krążek został dodatkowo ubogacony dodaniem głosu Michaela Bublé w utworze „Fever” włoskim trio pop-operowym Il Volo śpiewającym w „It’s Now or Never”, a także znacznym udziałem partii znanego gitarzysty rockowego, Duane’a Eddy’ego w „An American Trilogy” oraz „Bridge over Troubled Water”. Te zabiegi już nie wzbudziły mojego nadmiernego entuzjazmu, choć też nie szkodzą całości. Poza tym same utwory nadal świetnie się bronią i nic nie jest im w stanie zaszkodzić. Najważniejszą wartością i tak pozostaje sam Presley, który w odróżnieniu do dzisiejszych „gwiazd”, naprawdę znakomicie śpiewał. W końcu nie na darmo obwołano go królem muzyki rozrywkowej!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: elvisthemusic.com
Recenzja ukazała się w numerze 2/2016 miesięcznika Muzyk.