Od stuleci wśród miłośników muzyki panuje pogląd, że nie ma co dzielić włosa na czworo i dociekać jej cech. Jest ona tylko, albo dobra, albo zła. W tym osądzie nie są więc brane pod rozwagę style dźwiękowe, techniki kompozytorskie, środki interpretacyjne, umiejętności wykonawcze i improwizacyjne. Istotny jest w nim jedynie własny, w pełni subiektywny osąd estetyczny. Przeważnie łączony jeszcze z treściami pozamuzycznymi, np. z charyzmą wykonawców lub rozgłosem medialnym. Jednak wszyscy, słuchający przytomnie muzyki wiedzą, że taka niemerytoryczna ocena bywa najczęściej niesprawiedliwa. Nie godzą się z przeświadczeniem, że muzyką dobrą jest tylko ta, którą się lubi, a każda inna przynależy do tej gorszej.
Wyznania głoszone przez okazjonalnych melomanów, że nie cierpią, np. jazzu albo bluesa albo muzyki klasycznej albo rocka albo country itp., nie budzą już naszego zdziwienia. Każdy przecież ma prawo faworyzować to, co sprawia mu radość. Gorzej natomiast jest, jeśli ten ktoś w konkluzjach swoich wypowiedzi przejawia wobec nielubianych stylów swojego rodzaju nietolerancję.
Do połowy XX wieku wśród twórców i odbiorców sztuk akustycznych panowała zgodna opinia, że stylistyczna jednorodność w utworach muzycznych stanowi jeden z najważniejszych walorów. Kompozytorzy tworzyli więc muzykę przynależącą do danego nurtu dźwiękowego z pełnym pietyzmem zachowania jego atrybutów. Starali się też nie łączyć ich z elementami innych kierunków. O takiej postawie twórczej oraz efektach tych działań mówiło się pozytywnie, a kompozycje nazywano stylowymi. Przykładowo, fani boogie-woogie nie martwili się o stylistykę muzyczną koncertu jeśli jego autorzy byli interpretatorami tego nurtu. Pewnym było, że oczekiwana przez nich estetyka będzie realizowana za pośrednictwem form bluesowych, granych na fortepianie. Co więcej, nie pojawią się w niej, np. składniki folkloru irlandzkiego kształtowanego, np. w pulsacji funkowej.
Stylistyczna jednorodność wymaga wręcz rygorystycznej obecności w kompozycjach elementów stanowiących jej idiom. Jednak reguła ta, prowadzi po pewnym czasie do ślepego zaułka. Ogranicza twórców i staje zbyt przewidywalna dla odbiorców (chociaż dla wielu z nich jest to walorem). Coraz trudniejszym staje się wyszukiwanie nowych, dotąd nie znanych sposobów przekazywania treści muzycznych. W końcu następuje znużenie ową materią dźwiękową. Aby się ponownie rozwijała muszą nastąpić jej modyfikacje. Dopiero w wyniku tych ostatnich mogą pojawić się inne, nieznane dotąd rozwiązania dramaturgiczne i fakturalne. Jednorodność stylistyczna zostaje jednak nadal zachowana, bo proces przekształceń toczył się wyłącznie w jej granicach.
Tak to się działo do czasów minionego stulecia. Od jego drugiej połowy zaczęło się wszystko zmieniać. Ogromny wpływ miała na ten proces technologia cyfrowa. Zmieniła ona drastycznie mentalną, kulturową i ideową świadomości ludzi. Spowodowała zacieranie się różnic etnicznych i poglądowych. Właściciel komputera miał dostęp do dowolnych środowisk świata, a w tym oczywiście muzycznych. Te były najszybciej przyswajalne. Nie wymagały też znajomości obcych języków.
Dostęp do najróżniejszych kultur muzycznych i osłuchanie się z ich przesłaniem zmieniło całą optykę postrzegania stylów muzycznych. Każdy fan muzyki, jeśli tego chciał, mógł w ciągu kwadransa wysłuchać twórczości tureckiej, fragmentu dramatu Wagnera, piosenki w wykonaniu Michaela Jacksona i przyśpiewki chóru wiejskich babuszek. Jednorodność stylistyczna miała tu niewielkie znaczenie. Wszystko się w krótkim czasie wymieszało, poplątało i ogłupiło. Potem pojawił się jeszcze Internet. Ten wszechstronny śmietnik informacyjny, w tym muzyczny, w którym na równych prawach znajdują się wulgaryzmy, treści naukowe, wygłupy akustyczne i interpretacje Glenna Goulda, dopełnił dzieło brukania czystości estetycznej. Ów znak czasów, jak filozoficznie próbują bagatelizować proces barbarzyństwa niektórzy autorzy periodyków, wymusił niejako na kompozytorach postrzeganie muzyki w sposób eklektyczny. Zgodnie z tą ideą można łączyć cokolwiek z czymkolwiek, np. krzyki szamanów odtwarzać podczas interpretacji „nowofalowej” piosenki disco polo, a kompozycje gitarowe Jimi’ego Hendrixa zaaranżować na pikulinę, trąbkę i pompkę.
Eklektyzm w muzyce stał się normą. Gwoli prawdy, trzeba przyznać, że wniósł on też do muzyki dużo pozytywnej wolności, o ile jest wykorzystywany świadomie i w sposób artystycznie przekonywający.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 12/2014 miesięcznika Muzyk.