Historia muzyki łączy się nierozerwalnie z historią instrumentów muzycznych. Barwy tych ostatnich, zakresy dźwięków i uwarunkowania techniczne inspirowały kompozytorów, ale też ograniczały im całkowitą dowolność w urzeczywistnianiu idei twórczych. Stałe udoskonalanie instrumentów pozwalało autorom muzyki na poszerzanie horyzontów estetycznych i stylistycznych, a w konsekwencji, i ich słuchaczy. Proces ten przebiegał bez większych zmian do połowy XX wieku. W konsekwencji takiego przebiegu faktów, instrumenty nowsze wypierały starsze. Jednak te wcześniejsze zachowywano na pamiątkę i wieszano na ścianach (dla ozdoby) lub chowano na strychach (z nostalgii za minionymi dla nich czasach świetności). Tylko niekiedy, pewnie z bezmyślności, wyrzucano je na śmietnik lub niszczono.
W latach sześćdziesiątych minionego stulecia, nadal budowano coraz doskonalsze instrumenty, zarówno pod względem kolorystycznym, jak i konstrukcyjnym. Ale wielu ówczesnych kompozytorów muzyki klasycznej (nazywanej wtedy poważną) nie doceniało w tym instrumentarium ich wszystkich walorów. W efekcie, w niektórych, ekstremalnych pomysłach twórczych, pianiści walili łokciami w klawiatury, skrzypkowie zgrzytali po strunach drzewcami smyczków, a puzoniści naśladowali ryczące słonie. Na szczęście, stosunkowo szybko owa tendencja artystyczna umarła śmiercią naturalną. Przyczyną była prozaiczna sprawa: właściciele instrumentów przestali się godzić na masakrowanie swoich narzędzi pracy.
Miniony okres awangardy współczesnej pozostawił wiele dzieł znaczących, w tym uwzględniających w swoich formach fragmenty improwizowane (dla niepoznaki określane aleatoryzmem; warto tu nadmienić, że dzięki temu, niezrozumiałemu dla laików terminowi, za owe przebiegi niezapisane nutami, składano gratulacje nie muzykom, a kompozytorom). W tym też czasie zaistniał swego rodzaju fenomen zależności: instrument a twórca zaprzeczający tradycyjnemu dotąd stosunkowi. Otóż tym razem nie konstruktorzy instrumentów zainspirowali kompozytorów, a odwrotnie, autorzy muzyki poddali nową myśl budowniczym. Pomysł był zresztą prosty, choć w rzeczywistości dość karkołomny. Skonstatowano że istniejąca dotąd temperacja stroju wysokości dźwięków jest już przestarzała, a zatem należy ją zastąpić bardziej uaktualnioną i bardziej wyrafinowaną. Odtąd nie półton miał dzielić najbliższe dźwięki, ale interwał ćwierćtonu. Wielu instrumentów nie trzeba było modyfikować, np. smyczkowych, puzonów, gitar bezprogowych i membranofonów. Ale już instrumenty klawiszowe musiały zmienić całkowicie swoje gabaryty, np. fortepiany miały półokrągłe klawiatury (pianista korzystał z dwukrotnie większej ilości klawiszy). Niestety, muzyka, jaką grały zespoły i orkiestry w systemie ćwierćtonowym, wydała się słuchaczom trudną do zaakceptowania, sprawiała wrażenie, że muzycy po prostu nie nastroili instrumentów i zwyczajnie fałszują.
Krótki epizod z systemem ćwierćtonowym przywrócił twórcom wiarę w siłę instrumentów dwudziestowiecznych, udoskonalanych od stuleci i temperowanych w interwałach sekundy małej. Ponownie pojawiło się mnóstwo nagrań z muzyką historyczną oraz współczesną (zdecydowanie mniej). Mimo różnic interpretacyjnych i jakości rejestracji coraz bardziej chłodno słuchano jednak tych samych kompozycji w tej samej aurze kolorystycznej. A już celebracja tej muzyki na koncertach przypominała bardziej smutne zgromadzenia przy estradach – tylko muzycy i dyrygenci pocili się z emocji – niż radość z przebywania w świecie wspaniałych dźwięków.
Człowiek jest istotą myślącą i zawsze coś w końcu wymyśli. A jeszcze wciąż są ludzie, którzy chodzą do muzeów i oglądają artefakty z przeszłości. I właśnie ktoś z zainteresowanych takimi zabytkami z dziedzin muzycznych wpadł na pomysł, czemu by ponownie nie wykorzystać tych starych instrumentów w interpretacjach kompozycji z minionych epok. Idea była w gruncie prosta, choć przewrotna. W jej konsekwencji słuchacze, nie dość, że mogą mieć sposobność poznania muzyki w takim kształcie, w jakim jawiła się w dawnych czasach (oczywiście to nieprawda, bo nie ta temperacja, nie ta jakość dźwięku i wiele jeszcze innych niepodobieństw), to zmieni się też kolorystyka instrumentów (a to święta prawda) i po tysiąckroć grane utwory zyskają nową aurę sonorystyczną. Konstruktorzy zabrali się do roboty i wkrótce pojawiło się nowe instrumentarium, które wyglądało jak stare, brzmiało jak nie nowe i wyglądało jak z epoki. Trzeba przyznać, że dawne kompozycje uzyskały dzięki niemu zupełnie inny wyraz, stały się mniej monumentalne, nabrały większej przejrzystości fakturalnej i intrygują mniej osłuchaną paletą barw. Ale też po raz pierwszy w historii muzyki rozwój instrumentów nie polega tylko na zastępowaniu istniejących, nowszymi.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 7/2015 miesięcznika Muzyk.