Greg Howe – jeden z najciekawszych współczesnych gitarzystów. Jego gra stanowi doskonały mariaż genialnej techniki, jazzowej melodyki i harmonii z mocną rockowa ekspresją.
Czy to prawda, że poświęciłeś się gitarze po tym jak usłyszałeś Van Halen? Opowiedz o swojej edukacji muzycznej.
Greg Howe: Zacząłem grać na gitarze w wieku ok. 10 lat. Wziąłem wtedy cztery czy pięć lekcji, które nie były niczym nadzwyczajnym. Uczyłem się na nich grać popularne piosenki, jak Marry Had a Little Lamb itp. Wolałem jednak grać rzeczy, które słyszałem wtedy w radiu, jak The Who, The Rolling Stones i inne kapele, które były wielkie w połowie lat siedemdziesiątych. Zrezygnowałem więc z lekcji. W tym samym czasie miałem w domu przybrane rodzeństwo – byli starsi ode mnie o kilka lat. Niektórzy grali na gitarze. Dwójka z nich grała głównie muzykę folk, znali ciekawe akordy, których uczyłem się od nich. To było świetne, bo szybko pozwoliło mi zająć się układaniem piosenek. Razem z bratem – mieliśmy po około jedenaście lat – pisaliśmy całkiem dobre piosenki. Wtedy myślałem, że właśnie po to są instrumenty – żeby akompaniować wokalistom. Jeden z moich przybranych braci dorósł i opuścił dom. Kiedy odwiedził nas po trzech latach zagraliśmy razem. Zagrał coś, czego wcześniej nigdy nie słyszałem – zagrał pojedynczymi dźwiękami z podciągnięciami. Była to najlepsza rzecz jaką do tamtej pory słyszałem. Postanowiłem że to będzie moja droga. Zacząłem podciągać struny gdzie się tylko dało. Szczerze mówiąc wcześniej nawet nie próbowałem grać solówek, teraz poznałem pentatonikę. Starałem się odtworzyć solówki, które znałem z radia. Pamiętam zwłaszcza jedną, z której byłem dumny – solówkę z utworu „Easy” zespołu The Commodores. Grałem to solo w kółko. Zacząłem też wtedy słuchać wielu rzeczy Jimmy Page’a i w ogóle Led Zeppelin. Większość tych rzeczy była oparta na pentatonice, dość szybko przyswajałem sobie te rzeczy. Pamiętam dokładnie, jak pierwszy raz usłyszałem debiutancki album Van Halen: w samochodzie – chyba wracaliśmy ze szkoły – numer „Eruption” zwalił mnie na podłogę. Była to najdoskonalsza i najbardziej zadziwiająca rzecz jaką słyszałem. Byłem bardzo zdeterminowany żeby dowiedzieć się jak on to zagrał, jak to było możliwe. Można powiedzieć, że zacząłem własne śledztwo w tej sprawie, od kogoś usłyszałem, że używa do tego prawej ręki. Jednak nikt nie wiedział o co chodzi, myśleliśmy że to jakieś rozwinięcie techniki fingerpicking. Dopiero jakieś dwa lata później zobaczyłem Van Halen na koncercie i zrozumiałem wszystko. Potem, była chyba trzecia w nocy kiedy zagrałem „Eruption” sam… Pojawienie się Van Halen było momentem, w którym zdecydowałem się poświęcić grze na gitarze, ostatecznie zakochałem się wtedy w tym instrumencie. Wcześniej słuchałem wielu innych gitarzystów, ale to właśnie Eddie Van Halen swoją grą pomógł mi podjąć decyzję co do mojej przyszłości. Nie uczyłem się muzyki w szkołach. Uczyłem się słuchając płyt – oczywiście czarnych, bo CD wtedy nie było – i kaset magnetofonowych. Nauczyłem się bardzo precyzyjnie zwalniać gramofon z czarną płytą, robiłem to przy pomocy kciuka, którym przyciskałem środek płyty z góry. Umiałem zwolnić tak, żeby nie zmienić tonacji! W ten sposób byłem w stanie nauczyć się nawet najszybszych zagrywek. Gitarzystami, którzy wywarli na mnie największy wpływ byli muzycy rockowi, jak wspomniany wcześniej Jimmy Page czy Van Halen. Słuchałem również całej fali gitarzystów, która pojawiła się po VH, zwłaszcza w okolicach Los Angeles jak George Lynch. Uczyłem się ich zagrywek, solówek nuta po nucie, a jednocześnie starałem się pracować nad własnym stylem. Jedna z moich sióstr śpiewała w chórkach w wielu grupach R’n’B. Jej przyjaciel Al – basista był dla mnie kimś w rodzaju mentora w latach osiemdziesiątych. To właśnie on otworzył mnie na wiele różnych rodzajów muzyki. Dorastaliśmy wszyscy w bardzo dobrym otoczeniu dla muzyki i dla edukacji w tym kierunku. Wszystkie dzieciaki w moim domu słuchały muzyki – i to bardzo różnej od funk, przez soul po heavy metal. Jednak to właśnie Al Coldwell dał mi posłuchać zupełnie innych gitarzystów niż znałem wcześniej. Dzięki niemu zrozumiałem też, że muzyka to znacznie więcej niż ćwiczenia techniczne. Z nim słuchałem i analizowałem nagrania pod względem harmonicznym – pamiętam nasza pracę nad „Isn’t She Lovely” Steve Wondera. Te spotkania były jednym z najważniejszych momentów w mojej karierze. Zrozumiałem wtedy cały proces jak powstaje improwizowana melodia, jak wyłania się z wewnętrznego głosu w oparciu o przebieg harmoniczny. Jest to bardzo ważne jeśli nie interesuje cię zrobienie na ludziach wrażenia, ale sprawienie żeby coś poczuli. Ten sposób myślenia otworzył dla mnie świat takich muzyków jak George Benson, Larry Carlton, Robben Ford czy Pat Metheny oraz wszystkich innych – niekoniecznie gitarzystów, że wymienię tylko Herbie Hancocka. To wszystko o czym mówię to proces, który dla mnie rozpoczął się w latach osiemdziesiątych i trwa do dzisiaj. Cały czas staram się słuchać muzyki innej niż ta, którą gram i ćwiczyć rzeczy inne od tych, które mnie najbardziej interesują. Mam dużo przyjemności z pracy nad melodiami wykonywanymi np. przez klawiszowców, ten sposób pracy daje mi wiele inspiracji. Najmniej inspirują mnie ludzie grający jak ja i moja własna muzyka.
Grałeś z bratem w zespole, potem trafiłeś do Mike’a Varney’a – opowiedz o tym.
Greg Howe: Mój brat i ja zaczęliśmy grać w zespole w roku 1982 – ja akurat skończyłem szkołę, on jeszcze się uczył. Błyskawicznie zaczęliśmy zarabiać niezłe pieniądze grając covery w okolicach New Jersey i w ogóle na wschodzie USA. Nie różniliśmy się niczym specjalnym od podobnych zespołów – graliśmy trzy sety na wieczór, a zarobione pieniądze przeznaczaliśmy na studio i nagrywanie własnego materiału demo, którym potem próbowaliśmy zainteresować jakieś ważne wytwórnie. W 1987 roku wysłaliśmy bardzo dużo taśm do różnych wytwórni, jedną dostał też Mike Varney, który miał wtedy swój cykl w piśmie Guitar Player. Odpowiedział bardzo szybko. Na marginesie dodam, że wysyłałem je zawsze firmą kurierską żeby mieć potwierdzenie z nazwiskiem człowieka, który odebrał przesyłkę. Dwa dni po wysyłce rozmawiałem już z Mikem, który zaproponował mi nagranie albumu! W tamtym czasie razem z bratem myśleliśmy o grze w zespole rockowym, nie myślałem o nagrywaniu płyt instrumentalnych. Byłem bardzo lojalny wobec tej idei. Ostatecznie podpisałem kontrakt na nagranie czterech płyt, z których dwie miały być nagrane z moim bratem jako wokalistą. Sama propozycja nagania płyty instrumentalnej była wtedy dla mnie dziwna, nigdy o tym nie myślałem ani nie próbowałem grać takich rzeczy. Nie miałem pojęcia jak napisać piosenkę, jeśli nikt nie będzie jej śpiewał. Musiałem więc znów bardzo szybko nauczyć się czegoś nowego. Pewnie dlatego mój pierwszy album jest bardzo „wokalnie” zaranżowany: zwrotka, refren, bridge, solo itp. Mike zaangażował na moją pierwszą płytę na bas Billy Sheehana. Był to dobry ruch z kilku powodów. Oczywiście pierwsza sprawa to fakt, że Billy jest doskonałym muzykiem. Druga rzecz, że Billy był w tamtym czasie ogromnie popularny i jego obecność na płycie po prostu wpływała na jej lepszą sprzedaż. Dla mnie było to niesamowite mieć w składzie na pierwszej płycie muzyka, którego dopiero co okrzyknięto najlepszym rockowym basistą świata. Mike poznał mnie również z ludźmi z firmy Fender, dzięki czemu trafiłem na ich reklamy, które drukowane były w największych gitarowych magazynach USA. Te wszystkie rzeczy złożyły się na początek mojej kariery i bardzo ułatwiły mi start, szybko dołączyłem do grona rozpoznawalnych muzyków.
Sam nie chciałeś grać instrumentalnie, a raczej tak się to po prostu ułożyło?
Greg Howe: Tak naprawdę nie przestawiłem się z muzyki z wokalem na instrumentalną. Mój pierwszy album był instrumentalny, drugi i trzeci były z wokalem. Potem już były instrumentalne… Kiedy spotkałem się po raz pierwszy z Mikem Varney’em moje nagrania demo były bardziej jazzowe. Słuchałem wtedy mnóstwo Chicka Corei. Tymczasem wytwórnia Mike’a była bardzo ukierunkowana na heavy metal. Chcąc znaleźć się w słynnej „stajni Varney’a” musiałem się dostosować. I taka też była pierwsza płyta. Kiedy nagrywałem czwartą, Mike firmował już bardziej zróżnicowane gatunki. Dzięki temu powstał taki album jak „Introspection”, który często jest opisywany jako pierwszy album fusion. Miałem przy nim zdecydowanie więcej wolności niż przy pierwszym. Szczerze mówiąc w momencie nagrywania pierwszego albumu i tak nie byłem jeszcze gotowy do nagrania czegoś w stylu „Introspection”. Zawsze chciałem grać muzykę, którą czułem, a w różnym czasie różne rzeczy czułem. Chociaż mam duży szacunek do muzyków grających i tworzących w głównym nurcie, to jednak sam wolę pozostać wolny od ograniczeń jakie niesie ze sobą np. kontrakt z dużą firmą. Sądzę jednak, że granie np. popu pod wieloma względami jest o wiele trudniejsze od tego czym ja się zajmuję. Choćby ze względu na te wszystkie ograniczenia, które ciebie wtedy dotyczą.
Grałeś z kilkoma wielkimi gwiazdami popu, jak do nich trafiłeś?
Greg Howe: Praca z takimi muzykami jak Michael Jackson, Enrique Iglesias, Justin Timberlike czy N’SYNC trafiała mi się głównie dzięki znajomościom. Do Michaela Jacksona zarekomendowała mnie Jennifer Batten. Sama jest doskonałym muzykiem, jestem bardzo szczęśliwy, że ktoś taki jak ona lubi moja muzykę i mój styl gry. Kiedy jej mama zachorowała musiała się nią zająć i to właśnie mnie Jennifer wskazała na swoje miejsce. Tak właśnie ten biznes działa, musisz znać dobrych ludzi. Do Enrique trafiłem przez znajomego gitarzystę z zespołu Britney Spears – Skipa Dorsey’a. Korespondowaliśmy ze sobą od jakiegoś czasu. Miał kilka moich płyt i lubił moją muzykę. Kiedy grał z Britney w moim rodzinnym mieście umówiliśmy się na wspólne granie. Dzięki niemu poznałem dyrektora muzycznego N’SYNC i Enrique i tak to się zaczęło. Było to świetne doświadczenie, które przy okazji sprawiło mi wiele przyjemności. Czasami takie akcje bardzo pomagają, to jak urlop od twojej normalnej działalności. Nie ukrywam, że taka współpraca dobrze mi zrobiła jeśli chodzi o moje pisanie utworów. Przyznam się, że słucham bardzo dużo muzyki pop. Sprawia mi to i przyjemność i uczy wielu rzeczy.
Grasz też na fortepianie, czy pomaga to Tobie w grze na gitarze? Na jakich innych instrumentach też grasz?
Greg Howe: Szczerze mówiąc nie umiem grać na fortepianie… W nagraniach wykorzystuję konwerter MIDI, który pozwala mi grać na gitarze barwą np. fortepianu. Gram na basie, co można usłyszeć na „Uncertain Terms” i „Ascend”. Trochę gram też na bębnach, ale nie jestem w tym za dobry.
Nagrałeś parę bardzo dobrych płyt z Richie Kotzenem, opowiedz o tej współpracy.
Greg Howe: To świetne doświadczenie, Richie jest wielkim gitarzystą. Mike Varney był ojcem tego pomysłu na wspólne nagrania. Kiedy pierwszy album okazał się dobry, Mike namówił nas na nagranie drugiego.
Czym jest dla Ciebie muzyka?
Greg Howe: Muzyka jest jak uniwersalny język, który wszyscy możemy zrozumieć i jest to coś czym potrafię się posługiwać. Jest więc dla mnie największą pasją i całe moje życie wokół niej krąży.
Jesteś bardzo cenionym nauczycielem…
Greg Howe: Sądzę, że to bardzo ważne żeby uczyć się muzyki, szczególnie dla dzieci. Udowodniono fakt, że muzyka wpływa na pracę pewnych obszarów mózgu i pozwala lepiej się rozwijać.
Powiedz coś o swoich metodach nauczania.
Greg Howe: Zawsze bardzo staram się dopasować do oczekiwań ucznia, do tego czego on sam chce się uczyć. Tak więc praca z każdym jest nieco inna i wymaga innych metod.
Kiedy usłyszymy Twój nowy album i co to będzie za muzyka?
Greg Howe: Jestem w trakcie pracy nad nowym albumem. Na perkusji zagra pewnie Dennis Chambers, a na basie najprawdopodobniej Stanley Clarke. Mam nadzieję, że wydam go w czerwcu lub lipcu.
Opisz swój sprzęt.
Greg Howe: Używam gitary Suhr Standard SN 4702. Ma korpus z lipy z topem z klonu płomienistego i jednoczęściową szyjkę (Museum Grade) , profil C Slim (.800 – .880), promień podstrunnicy wynosi 16”, siodełko Tusq, progi 6105, tremolo standardowe, szerokość w siodełku wynosi 1.650”. Osprzęt jest chromowany. Układ elektroniczny obejmuje: potencjometr głośności, barwy tonu, przełącznik pięciopozycyjny, push – pull. W gitarze mam trzy przetworniki: JST DSV Humbucker (neck), JST V60LP Single Coil (middle) i JST DSH+ Humbucker (bridge). Nie używam wzmacniaczy stereo – dzisiaj wszystko jest mono, do tego mam paczkę 4 × 12”, z efektów wystarcza mi kompaktowy delay i czasem jakiś inny też kompaktowy efekt. Sygnał na przody podawany jest przez Shure SM-57. W studiu używam tego samego sprzętu co na scenie z wyłączeniem efektów, które dodawane są później.
Rozmawiał: Maciej Rzeczycki
Strona internetowa artysty: www.greghowe.com
Wywiad ukazał się w numerze 5/2006 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcia: materiały prasowe artysty