„Działam instynktownie. Kieruję się głównie uczuciami i one zawsze górują u mnie nad rozsądkiem. Może to dziwne, ale dopóki jestem poddany uczuciom, mam pewność swego bezpieczeństwa, mogę nawet góry przenosić. Czy wobec tego mógłbym dopuścić, by cokolwiek i kiedykolwiek w tej sprawie się zmieniło? Wtedy pewnie umarłbym, zrobił nijaki i wtórny wobec samego siebie, a przecież zupełnie nie o to mi chodzi. Nie zamierzam siebie samego oszukiwać, więc niech rozsądek jeszcze we mnie odpocznie, na razie czas na uczucie”. Tak o sobie mówił Lou Reed, człowiek który miał kolosalny wpływ na rozwój współczesnego rocka.
Z muzyką spotkał się już w dzieciństwie we Freeport, gdzie się wychowywał. Uczył się grania na gitarze słuchając audycji muzycznych w radiu. Ważne, że już jako trzynastolatek Lou Reed grywał w zespołach z zapaleńcami takimi jak i on. Najbardziej interesował ich rock & roll oraz rhythm & blues. Jedna z tych efemerycznych młodzieńczych formacji nazywała się The Shades, ale później chłopcy zmienili nazwę na The Jades. To właśnie z nią nagrał w 1957 roku pierwszego w życiu singla z utworami „So Blue” oraz „Leave Her For Me”. W stosownym czasie wstąpił do Syracuse University, gdzie studiował dziennikarstwo, reżyserię filmową i coś, co nazywało się kreatywnym pisaniem. Jego wykładowcą, a wkrótce również powiernikiem i pierwszą ogromnie ważną osobą spotkaną w życiu, był Delmore Schwartz. Ten poeta, eseista, prozaik i nauczyciel akademicki, był twórcą niezmiernie cenionym na salonach bohemy nowojorskiej, a przy okazji ulubieńcem ogromnej większości studentów, ceniących jego luzacki sposób życia, kompletnie różny od pozostałych naukowców. Bez wątpienia to właśnie Delmore uczulił go na słowo, a także nauczył pisać wiersze i teksty prozatorskie. „Najważniejsze, że uświadomił mi co jest dobre, a co złe, więc jemu zawdzięczam poniekąd wszystkie moje teksty jakie w życiu napisałem, poza tym był moim przyjacielem”. Po latach na cześć Schwartza napisał piosenkę „European Son”.
W tym czasie zaczął pisać piosenki na poważnie, podpisał nawet stosowny kontrakt z wytwórnią płytową Pickwick, ale jakoś nie bardzo potrafił się w tej robocie odnaleźć. W połowie lat sześćdziesiątych poznał Johna Cale. Ten walijski muzyk, wielbiciel altówki i fortepianu, właśnie wtedy przyjechał na stypendium do słynnej Berkshire School of Music w Bostonie. Szybko zainteresował się muzyką rockową, poznał Reeda i razem utworzyli zespół The Primitives, przemianowany później na Velvet Underground. Do przedsięwzięcia zaprosili znajomego Lou, gitarzystę Sterlinga Morissona i perkusistę Maureena Tuckera. Już po pierwszych przymiarkach do wspólnego grania było jasne, że w żadnym wypadku ich muzyka nie stanie się kopią jakiejkolwiek znanej grupy. Zespół nie miał wtedy formalnego lidera, choć Lou i John w sposób oczywisty wspólnie nadawali mu ton. Dookoła pełno było muzyków, którym zdawało się, że kilka powtarzanych w kółko schematów i muzycznych zapożyczeń upstrzonych chwytliwymi powiedzonkami w tekstach wystarczy, by zawładnąć najpierw Ameryką, a później światem.
Nie mogłem znieść tego rzępolenia jakie się wtedy zewsząd słyszało, to było nieznośne. Większość moich rówieśników grała tak, jakby nie mieli mózgu i jaj. Jakieś pieprzenia o lali poznanej na zabawie, durnowate opisy randek, pocałunków i tego jak odprowadzali je do domu. Przecież to nie miało żadnego przełożenia na rzeczywistość, oni opisywali świat swoich dziadków! Jeśli rock ma mieć jakikolwiek sens, to musi polegać na zgodności tego co się śpiewa z realnym życiem, inaczej to jest jakieś kretyństwo dobre dla przedszkolaków!
Choć przytoczyłem wypowiedź Lou zaledwie sprzed kilku lat, on już wówczas naprawdę tak myślał i tworzył, sam natychmiast przeszedł do opisu nowojorskiej ulicy i świata swoich własnych przeżyć. Słuchacze pierwszego koncertu Velvet Underground, jaki miał miejsce 11 grudnia 1965 roku, byli lekko zszokowani opisem mało sympatycznych postaci zaludniających jego piosenki, ale Lou kompletnie się tym nie przejmował. Portretował szarych ludzi, dziewczyny do wzięcia za kilka dolarów, mało ponętny poranny tłumek na przystanku, pijaną, wymiotującą dziewczynę, faceta który ukradkiem wypala skręta, dilera wyczyszczonego z resztek sumienia… Z czasem opisywał bardziej drastyczniejsze sytuacje, kompletnie pokiereszowanych życiowo ludzi, miejski śmietnik i piekło rozgrywające się na tyłach bogatych fasad. Mówiono, że nikt nie potrafił być tak dosłownym, a jednocześnie wspaniałym i rzetelnym reportażystą jak on. Pisał o nowojorskich ulicach na różne sposoby, używając niejednokrotnie ostrego, żargonowego języka, ale potrafił także mówić o tym delikatnie, szalenie poetycko. Może się wydawać dziwne, że pisywał na takie tematy już jako chłopak mający zaledwie dwadzieścia parę lat. Trzeba jednak pamiętać, że młodziutki Lou Reed wcześnie musiał borykać się z poważnymi życiowymi doświadczeniami. Był biseksualistą. Gdy został przyłapany na intymnych kontaktach z kolegą, zgodnie z ówczesną doktryną moralno-lekarską postanowiono go z tego wyleczyć za pomocą elektrowstrząsów.
Przywiązują cię do stołu pasami, podłączają elektrody do głowy i puszczają prąd. Całe ciało rzuca się w drgawkach. Tracisz pamięć z której wytrąca się wszystko, nie wiesz nawet jaka jest kolejna liczba po siedemnaście, przy kolejnych sesjach czujesz, jak zamieniasz się w warzywo albo w kupę gówna. Wiesz doskonale, jak obdzierają cię z godności i człowieczeństwa, oczywiście w imię twojego dobra. I to jest ta piękna, liberalna Ameryka! Pieprzyć to!
Czy w kontekście podobnych zabiegów można się dziwić konfrontacji tej zakłamanej, purytańskiej Ameryki z rzeczywistością ulicy opisywaną przez Lou? Nawiasem mówiąc Reed pozostał symbolem rockowej transgresji, miewał romanse z mężczyznami, a kilka lat był w stałym związku z transwestytą. Ożenił się dopiero kilka lat temu z Laurie Anderson, znaną performerką, choć byli z sobą od bardzo dawna.
Jeszcze w grudniu 1965 roku kolejny koncert Velvet Underground obejrzał sam Andy Warhol i znalazł w grupie Reeda idealnie odpowiadający mu zespół, potrzebny do tworzenia jego własnych, rozbudowanych „instalacji artystycznych”, jak je nazywał. Przez półtora roku ich drogi nierozerwalnie były z sobą związane i wzajemnie dla siebie pracowali, Współpraca z takim artystą była zaszczytem dla grupy, przy czym dodać należy, że Warhol naprawdę był zafascynowany brzmieniem, treścią utworów i sposobem ich przekazu, ale nie przełożyło się to niestety na ogólne zainteresowanie ani pierwszym, ani drugim albumem zespołu. 30,000 sprzedanych egzemplarzy to tyle co nic, z trudem zwróciły się koszty produkcji. Choć za tę sytuację wszyscy obwiniali wszystkich, najbardziej zaciążyły zbyt odważne treści utworów, sklepy nie bardzo chciały je sprzedawać, dochodziło do wycofywania dostarczonych już płyt do magazynów. W dodatku muzyka też nie należała do najłatwiejszych, mocno odbiegając od obowiązujących wtedy brzmień. Reed był wówczas zafascynowany grą genialnego saksofonisty jazzowego, Ornette Colemana i postanowił jego technikę, związaną przecież z zupełnie innym instrumentem, w kilku piosenkach „przenieść na gitarę”. Efekt był ciekawy, ale chyba rzeczywiście zbyt trudny do zaakceptowania. Żeby wyjść na swoje zespół musiał dużo koncertować, lecz i w tym wypadku trafiono na spore opory. Do tego z czasem Lou Reed i John mieli coraz bardziej rozbieżne zdania na temat koncepcji artystycznych grupy, a ponieważ dwóch decydentów to stanowczo za dużo, w którymś momencie Cale został „poproszony” o opuszczenie koleżeństwa. Niestety, nie uzdrowiło to sytuacji, następne albumy też nie stanowiły wierzchołka list najlepiej sprzedających się płyt. Owszem, wielu muzyków cmokało ze zdziwienia i otwierali buzie słysząc ich na żywo, ale z takich zachwytów trudno wyżyć. Wszędzie słyszało się dokoła flower-power, co zupełnie nie odpowiadało Lou. Niektóre, dziś tak znane utwory, jak choćby „All Tomorrow’s Parties”, „I’m Waiting For the Man”, „Femme Fatale”, „Sweet Jane” albo ‘Rock’n’Roll”, wówczas najzwyczajniej w świecie „nie szły”. Cztery lata po założeniu Velvet Underground, kompletnie zgorzkniały brakiem spodziewanego sukcesu, Reed postanowił odejść z estrady.
Zniechęcony schował na chwilę swoje muzyczne plany do kieszeni i znalazł cichą przystań w firmie ojca, księgowego. Być może nikt nie dowiedziałby się o jego dalszym istnieniu, gdyby nie David Bowie, który tak długo namawiał go do powrotu do studia i na estradę, że w końcu, właściwie dla świętego spokoju, Lou się na to zgodził. „Pomyślałem sobie, że właściwie nic nie mam do stracenia. Coś tam sobie przecież pisałem na boku, jakieś pomysły istniały, zawsze mogłem uciec znowu. Postanowiłem pracować na własne nazwisko i już nie zakładać żadnej kapeli, bo jak upadnę, to sam, nikogo za sobą nie pociągnę w dół.” Podpisał kontrakt z RCA Records, wyjechał do Londynu i nagrał pierwszy solowy album „Lou Reed”. Niestety, znowu nie był to sukces na miarę oczekiwań. Na szczęście druga własna płyta, „Transformer” z grudnia 1972 sprzedawała się już o wiele lepiej.
Jego teksty stały się jeszcze głębsze i mądrzejsze. Także pojemniejsze, dotykające każdego człowieka i już niekoniecznie z marginesu. To wtedy zaczęto o nim mówić jako o jednym z największych poetów rocka. On sam uważał siebie przede wszystkim za kontynuatora twórców określanych jako beat generation. Tymczasem utwór „I Walk On the Wild Side” sprawił, że niemal na całym świecie stał się rozpoznawalnym twórcą, choć świetnie przyjęte zostały też „I Can’t Stand It”, „Perfect Day”, „Dirty Blvd”, czy jedna z moich ulubionych, „Lisa Says”. W dalszym ciągu szokował i prowokował, bo tak otwarcie nikt o seksie, narkotykach i perwersjach z nimi związanych dotychczas nie odważył się śpiewać. Ubrany w czarną skórę, z nieodłącznymi ciemnymi okularami, wydawał się na estradzie kimś odległym o lata świetlne od rockowego mainstreamu. Niektórzy krytycy zarzucali mu kiepski smak artystyczny, Lou Reed jednak nigdy nie poważał krytyków. „To gnojki. Jakby coś naprawdę potrafili, to by też grali. A oni tylko zazdroszczą że coś robisz prawdziwego, bo muszą to jakoś zaszufladkować, nazwać i opisać. Darmozjady!” Bezustannie eksperymentował również muzycznie. Zaskakiwał co chwila, niekiedy naprawdę wystawiał cierpliwość fanów na ciężka próbę. Płyta „Metal Machine Music”, złożona głównie z dziwnych przesterowań, trudnych do zdzierżenia zgrzytów i pozbawiona czegokolwiek przyjemnego, w każdym słuchaczu musi budzić trwogę że być może nigdy się nie skończy. Wierzyć się nie chce, że za takim projektem stał ktoś, kto powiedział: „Jeden akord jest OK, a dwa akordy to krok dalej. Zagraj trzy, a już masz jazz”. Ciekawa sprawa: gdy sam podlegał swej zasadzie minimalizmu, był najbardziej interesujący!
Zdecydowanie nie był pozytywnym bohaterem czytanek dla skautów. Pił i palił ogromne ilości różnych brzydkich rzeczy, bez prochów trudno mu było wytrzymać choćby dzień. Poza tym wyrażał głośne sądy o kolegach z estrady, politykach, celebrytach i o wszystkich, którzy mu przyszli do głowy. Miał swoją własną gradację sympatii, często mocno specyficzną, w związku z czym dostawało się od niego po głowie różnym osobom bez powodu. Oczywiście potrafił też dotrzymywać przyjaźni, za swego wielkiego przyjaciela uważał Vaclava Havla, który, o dziwo, też ją odwzajemniał. W środowisku muzycznym bliscy mu byli David Bowie, Morrisey, Patti Smith, Kim Gordon…
Mimo swych wad Lou Reed zajął niepodważalną pozycję w panteonie największych gwiazd rocka. Wielu najwspanialszych muzyków pilnie śledziło wszystko co robił, traktując go jako punkt odniesienia. Na dobrą sprawę był pierwszym, który w kilkuminutowym utworze potrafił przekazać naprawdę ważkie treści. Przed nim traktowano rock jako głupawą muzyczkę młodych, a Lou wypchnął go w górę, uczynił dojrzałym głosem swego pokolenia, przy okazji udowadniając, że stanowi równoprawny z innymi rodzaj sztuki. Niejako przy okazji stworzył podwaliny pod punk rock i wszystko, co przywykło nazywać się nową falą. Naprawdę potrafił grać na gitarze, magazyn Rolling Stone uznał go w 2003 roku godnym 52. miejsca na liście 100 gitarzystów wszech czasów.
W maju tego roku wątroba Reeda definitywnie przestała funkcjonować, ratunkiem był natychmiastowy przeszczep. Lou nie bardzo potrafił pogodzić się z własną niesprawnością. Na swojej stronie oznajmił, że przeszczep udał się znakomicie i wraca na estradę. Wyszedł ze szpitala i wbrew wszystkim wystąpił 20 czerwca, ale kilka dni później wrócił na ten sam oddział z objawami silnego odwodnienia. Wydawało się przez chwilę, że organizm da sobie radę i tym razem, ale szybko zaczął gasnąć. Laurie zabrała go do ich domu na wsi w Springs. Mógł już tylko leżeć. Odszedł w niedzielny poranek, 27 października.
Jest takie pytanie, które zadajemy sobie całe życie i być może do końca szukamy na nie odpowiedzi. Im jesteśmy starsi, tym brzmi ono bardziej natrętnie, jest podstawą wszystkich innych dociekań. Przechodzi z pokolenia na pokolenie. To jest pytanie, kim jestem. Ale życie jest zbyt krótkie, by koncentrować się tylko na przeszłości i nostalgii. To nie dla mnie. Moim bogiem jest rock and roll, a częścią mej religii jest gitara. Tak naprawdę to muzyka jest wszystkim. Ludzie oddają swoje życie w imię bzdurnych wartości, dlaczego nie mieli by go oddać za coś naprawdę ważnego, czyli za muzykę? Niech o tym pomyślą. I niech każdy przez nią znajdzie odpowiedź na pytanie: kim jestem!
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa: www.loureed.com
Artykuł ukazał się w numerze 12/2013 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie główne: Lou Reed podczas występu na Pohoda Music Festival w Trenczynie na Słowacji w 2012 roku; fot. Michal Durinik / Shutterstock.com