W upalną środę 19 lipca rozpoczęła się jubileuszowa, dwudziesta edycja jednego z najprzyjemniejszych festiwali muzycznych w Europie – Colours of Ostrava. Impreza organizowana u naszych południowych sąsiadów tuż za południową granicą ściąga coraz więcej Polaków i ciężko się temu dziwić. Przyjazne ceny karnetów, znakomita muzyka, cudowna, luźna, niespieszna atmosfera, mnogość scen koncertowych i wydarzeń pozamuzycznych (warsztaty, panele, projekcje, wydarzenia parateatralne), świetna kuchnia w setkach stoisk gastronomicznych serwujących dania z całego świata, tanie i dobre napoje, zarówno te „dla dorosłych”, jak i bezalkoholowe z legendarną Kofolą na czele, świetna organizacja tak potężnego przedsięwzięcia… Można? Można.
Festiwal jest organizowany na malowniczym, postindustrialnym terenie nieczynnej huty stali w Dolnych Vitkovicach koło Ostrawy. Teren przypomina nasz kombinat w Nowej Hucie, i ilekroć tu zaglądam, zastanawiam się, czy podobna impreza możliwa byłaby w Polsce. Pewnie tak, ale jednak nawet w kolejkach do wejść na festiwal, już w pracy ochroniarzy sprawdzających gromadzącą się publiczność czuć większy luz i dystans, a potem snując się w tłumie festiwalowym od sceny do sceny i zwiedzając stoiska sponsorów to wrażenie tylko się potęguje. Stereotypy nasze głoszące, że Czesi są narodem jednak bardziej wyluzowanym i uśmiechniętym nie jest chyba całkowicie pozbawione podstaw. Tak czy siak – kocham wracać do Ostrawy.
Koncerty odbywają się na 21 mniejszych i większych scenach, więc nie sposób usłyszeć i zobaczyć choćby połowy wydarzeń tu zaplanowanych. Ale próbować trzeba, a nie zawsze koncerty na mniejszych scenach, wykonawców, których nazwy w pierwszym skojarzeniu nic nam nie mówią okazują się mniej ciekawe od występów headlinerów okupujących największą, imponującą Ceską Sportelną Stage. Na tej scenie właśnie w środę, pierwszego dnia festiwalu, odbyło się otwarcie Colours of Ostrava 2023. Oczywiście bez pompy i zadęcia, gospodarze z uśmiechem przywitali kolorową publiczność i wznieśli toast szampanem, na telebimach ujrzeliśmy filmiki dokumentujące historię festiwalu, a pierwszy oficjalny muzyczny akcent koncertu był, jakby nie patrzeć, w połowie polski, co oczywiście mile łechcze nasze ego. Otóż po otwarciu na scenie w towarzystwie gitarzysty pojawiła się Ewa Farna, i zaśpiewała dwie piosenki dając nam przedsmak pełnego recitalu, jaki jest zaplanowany na czwartek. Zresztą i powitanie było tez po polsku – jednym z głównych sponsorów tej edycji jest nasz ORLEN, i prezes czeskiej spółki zwrócił się do słuchaczy również w języku polskim. Szkoda tylko, że taki patronat nie zaowocował większą (a praktycznie jakąkolwiek inną poza koncertem Hani Rani) reprezentacją polskiej muzyki na festiwalowych scenach… Kilkoro wykonawców okołofolkowych zapewniło muzyczną oprawę otwarcia, a uwagę widzów przykuwała grupa malowniczych akrobatów i tancerzy wykonujących akrobacje na specjalnie do tego przygotowanych sporych konstrukcjach.
No i koncerty… Biegając od sceny do sceny i gasząc pragnienie i suchość w gardle Kofolą biegaliśmy od sceny do sceny i udało nam się kilka pięknych momentów usłyszeć i zarejestrować aparatami.
Oczywiście duma z recitalu Hani Rani na Liberty Stage rozpiera i nas. Nasz muzyczny „towar eksportowy” pięknie obronił się w piknikowej atmosferze na wielkiej scenie, a przecież wiemy, że Hania nas leczy swoją muzyką, a nie stawia na przeładowany fajerwerkami sceniczny show… Po kilku kompozycjach w wykonaniu naszej jedynej tak naprawdę reprezentantki na tym pięknym festiwalu pobiegliśmy pod nasza ulubioną scenę, która w tym roku nosi nazwę Orlen Drive Stage, a charakteryzuje się tym, że mają tam miejsce koncerty bardziej etnofolkowe. No i rzeczywiście już pierwszy koncert spowodował uśmiechy na twarzach, na scenie rozgościli się czescy kowboje z Pragi, malowniczy Frankie and the Deadbeats. A po nich, równolegle z naszą Hanią prezentowało się tam świetnie śpiewające szantowe trio The Longest Johns. Stamtąd wycieczka związana z przeciskaniem się przez festiwalowy tłum na skrytą między industrialnymi konstrukcjami scenę GLO, gdzie grał znakomity bretoński ’NDIAZ – już zazdroszczę uczestnikom lubelskiej Retradycji, którzy za miesiąc będą mieli okazję posłuchać na żywi tego nieziemskiego kwartetu. W tak zwanym międzyczasie na scenie pojawiła się wulkanicznie energetyczna niemiecka LaBrassBanda. Jak się łatwo domyślić, oprócz sekcji i gitarzysty głównym atutem formacji jest rozbudowana sekcja dęta, i co tu dużo mówić, muzyka może niezbyt odkrywcza, ale za to dowcip, brzmienie i moc płynące ze sceny ubarwione anegdotyczną konferansjerką śpiewającego trębacza-lidera formacji spowodowało, że kurz podniósł się spod kilkunastu tysięcy stóp słuchaczy zwabionych pod główną scenę mocarnym brzmieniem puzonów i trąbek. Powrót na skróty przez strefę VIP (nie chodzi o jakiś prestiż, ale jakie to miłe, że akredytowani dziennikarze i fotografowie mają możliwość skorzystać z tego przywileju, co dla organizatorów imprezy jest oczywiste, a nam jednak jakoś ułatwia pracę), żeby posłuchać przez chwilę świetnego alt-popowego Garden City Movement, po czym przebieżka na koncert folkowego Expresso Transatlântico, żeby po ich secie zająć miejsce w kilkudziesięciotysięcznym tłumie radosnych ludzi i oczekiwać na koncert największej gwiazdy pierwszego dnia festiwalu – OneRepublic. Oczywiście owacyjnie przyjętego przez tłum miłośników.
Hania Rani
Frankie and the Deadbeats
The Longest Johns
’NDIAZ
LaBrassBanda
Garden City Movement
Expresso Transatlântico
No i oczywiście żal, że nie udało się usłyszeć i zobaczyć więcej tego, co dzieje się na ponad 20 festiwalowych scenach. A jeszcze przecież trzeba „przybić piątkę” ze znajomymi, zwiedzić stoiska sponsorów, przejść się wśród setek straganów, chwilę „wyczillować” i odetchnąć festiwalową atmosferą. A ta jest tu znakomita. Zwraca uwagę fakt, ile tu się pojawia pełnych „zwykłych” rodzin. Tak zwani normalsi otoczeni gromadkami dzieci radośnie reagują na dźwięki płynące ze scen, zwraca uwagę spora liczba ludzi z niepełnosprawnościami i imponuje przygotowanie i wrażliwość organizatorów na potrzeby tych uczestników imprezy. Wzruszające było to, że piosenki podczas show One Republic były na telebimach tłumaczone dla osób niesłyszących przez uroczego postawnego dżentelmena na język migowy. Tysiące uśmiechniętych, wyluzowanych ludzi w rzeczywistości festiwalowej, w której w ogóle nie czuć pracy służb porządkowych – no może poza świetnymi ekipami sprzątającymi, które na bieżąco wywożą jednorazowe kubki do recyklingu, dzięki czemu teren festiwalowy był tak samo czysty o 17:00, gdy festiwal się zaczynał, jak i o północy, kiedy przed wielotysięcznym tłumem grał headliner. A przed nami jeszcze trzy świetne dni festiwalowe. I już zachęcamy naszych Czytelników, żeby wzięli pod uwagę w planowaniu kolejnych wakacji, że w Ostrawie będzie miała miejsce dwudziesta pierwsza edycja świetnego festiwalu.
Tekst: Sobiesław Pawlikowski
Zdjęcia: Ada i Sobiesław Pawlikowscy
Strona internetowa festiwalu: www.colours.pl