Narzekanie samo w sobie nie jest nigdy działaniem pozytywnym. Niczego nie wnosi, ale skutecznie jątrzy. Powoduje frustrację i zaraża słuchaczy złymi emocjami. Niekiedy jednak ma sens. Wtedy, gdy zmusza do zastanowienia się nad rzeczywistymi przyczynami zgorzknienia i prowadzi do realnej potrzeby ich zmian. I właśnie tylko w tym kontekście dzielę się z Państwem moimi mało radosnymi uwagami mając nadzieję, że te niemiłe refleksje spowodują chociażby minimalne zastanowienie się nad sytuacją muzyki w naszym kraju. Jeśli jednak nie wywołają takich myśli, to będą tylko kolejnym, niepotrzebnym marudzeniem. A wtedy byłoby lepiej, gdyby się publicznie nie pojawiły.
Od kilku lat nie oglądam w telewizji festiwali piosenek. Odkąd zrozumiałem, że muzyka jest tam pretekstem do prezentacji wszelakich pomysłów scenograficznych, choreograficznych, laserowych i prezenterskich, ogarnęło mnie wielkie zawstydzenie i zażenowanie. Czary goryczy dopełniały relacje dziennikarskie, które z przyzwyczajenia nazywano recenzjami, a w których to coraz więcej miejsca zajmowały opisy wyglądu i zachowań wokalistów i wokalistek – te ostatnie były zresztą szczególnie wdzięcznym podmiotem dociekań pisarskich – niż omówienia ich walorów głosowych, interpretacyjnych i artystycznych. Podobno, a tak słyszałem od dobrze zorientowanych w temacie, ten poziom dociekań recenzenckich nie słabnie. Odkąd zaistniał Internet, każdy, kto ma dostęp do sieci może też uważać się za eksperta muzycznego… i pisać, co mu w duszy gra. Otóż, np. po ostatnim, noworocznym występie jednej z naszych czołowych gwiazd estrady, ważnym podobno wydarzeniem dla wspomnianych znawców problematyki wokalnej był wyłaniający się ze spodni fragment brzuszka piosenkarki, a nie fakt, że świetnie zaśpiewała.
Od kilkunastu lat nie chodzę do opery i operetki (określanej od pewnego czasu eufemistycznie teatrem muzycznym). Te obiekty publiczne, w których akcje sceniczne, a nie muzyczne, zaprzątają głównie głowy reżyserskie stały się nieznośną celebracją blichtru, taniego snobizmu i rewii mody. Owszem, muzyka pełni w nich nadal istotną rolę, ale ten operowy (operetkowy) splendor skutecznie jej w tym przeszkadza, by nie powiedzieć że nad nią dominuje.
Nie znoszę hipokryzji. Jej obecność u polityków i prawników mogę jeszcze przełknąć. Muzykom jednak nie przebaczę. A takim, m.in. przykładem jest sugerowanie przez wielu z nich, że grają na instrumentach z dawnych epok. A w rzeczywistości nigdy nie korzystali i nie korzystają ze średniowiecznego, barokowego i klasycystycznego instrumentarium (za co skądinąd jestem im wdzięczny; autentyczne bowiem barwy i niedoskonała wtedy temperacja owych podmiotów spowodowałyby prędzej mój rozstrój nerwowy, niż satysfakcję obcowania z rekonstrukcjami artefaktów). Twierdząc jednak, że interpretują muzykę dawną na skrzypcach, altówkach, violach da gamba, pianofortach, fletach i dowolnych innych instrumentach z epoki jest nieprawdą. To właśnie oni grają na najnowszym instrumentarium akustycznym. Z przeszłością łączy go jedynie to, że odwołuje się do sonorystyki i gabarytów wzorcowych antenatów.
Zasmuca mnie tendencja do minimalizowania wartości wiedzy muzycznej. Nawet studenci akademii muzycznych poddają się tej tendencji często wybierając zajęcia, które przynoszą im więcej punktów w indeksach, niż te, które mogłyby ewentualnie rozwinąć ich twórcze predyspozycje. Wydaje mi się, że znajomość merytoryczna muzyki staje się coraz bardziej powierzchowna, nieprowokująca do samodzielnych prób weryfikacji zastanych tez. A przecież wiele przeświadczeń z przeszłości, zwłaszcza dotyczących akordyki, jest już nieaktualnych, lub wręcz błędnych. Naucza się ich jednak nadal.
Męczę się w centrach handlowych. Nie dość tego, że ludzie kręcą się we wszystkie strony, że obfitość ofert wywołuje oczopląs, to na dodatek sączy się tam jakaś papka dźwiękowa, mająca wywoływać wrażenie, że są to piosenki. Niestety, alternatywnych możliwości zakupów jest coraz mniej. Zatem oszołomiony bełkotliwymi falami akustycznymi muszę się przez jakiś czas kurować w domowej ciszy.
Wystarczy już tego pesymizmu. Przyznaję, że świadomie przerysowywałem swoje spostrzeżenia. W rzeczywistości nie jest aż tak źle. Ale też istniejącemu stanowi rzeczy daleko do sytuacji, która byłaby dobrą. A może to ja się w tym wszystkim mylę?
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 2/2015 miesięcznika Muzyk.