Pamiętam ją jeszcze jako długowłosą, kruczoczarną dziewczynę śpiewającą ludowe angielskie i szkockie ballady. Swym przepięknym sopranem o charakterystycznej, niezwykle szlachetnej barwie, budziła podziw nie tylko miłośników amerykańskiego folku, ale nawet zwolenników opery. Potrafiła wyrazić głosem wszystko, przy czym zawsze budziła największy podziw krytyków i publiczności prostotą interpretacji. Cokolwiek śpiewała, od anonimowych autentyków, poprzez protest songi, Beatlesów, bądź utwory swego przyjaciela Dylana, robiła po swojemu, z potrzeby serca, jak zwykło się to określać. Zawsze twierdziła, że śpiewanie czegokolwiek, co nie tchnie pięknem, nie ma sensu. Czas poszybował, od debiutu Joan w klubach Bostonu minęło pół wieku, a ona sama przedzierzgnęła się z królowej w ikonę folku. „Day After Tomorrow” jest pierwszą od sześciu lat studyjną płytą Baez, co nie znaczy, że zmalała jej zawodowa aktywność. Wręcz przeciwnie, jeździ jak dawniej z recitalami i czuje się bardzo potrzebna wcale licznej grupie fanów, traktujących ją jako punkt odniesienia w stosunku do poczynań folkowej młodzieży. Jej publiczność, co wielokrotnie z dumą podkreśla, stała się wielopokoleniowa i trudno powiedzieć, czy w większej części złożona jest z tych, dla których pozostała istotną cząstką młodości, czy ich wnuków. Kwestie produkcji, aranżacji, a także częściowego doboru repertuaru najnowszego krążka, zdała w ręce Steve’a Earle’a twórcy niezależnego, najczęściej poruszającego się między rockiem a country. Rzecz dziwna, nie ma tu żadnej piosenki napisanej przez Baez, za to poza trzema piosenkami Earle’a autorami pozostałych są Elvis Costello, Eliza Gilkyson, Thea Gilmore, Patty Griffin, Diana Jones i Tom Waits. Taki zestaw współpracowników gwarantuje bardzo ciekawą muzykę i interesujące teksty, oczywiste zresztą, że chropowatych artystycznie utworów ikona folku nie śpiewała by w żadnym wypadku. Steve zaaranżował wszystko genialnie, a utwory, nawet jeśli prawda jest inna, sprawiają wrażenie napisanych celowo dla Joan, w dodatku utrzymane zostały muzycznie w ciepłej, balladowej tonacji. Taka właśnie ikonie folku przystoi najbardziej. Poza tytułową balladą ogromnie podobają mi się „God Is God”, „Rose Of Sharon” i „Scarlet Tide”. Płytę nagrywano w Nashville, a grono zaledwie kilku muzyków składa się zarówno z artystów uprawiających na co dzień folk, jak i country. Earle nie tylko gra na gitarze, ale również śpiewa drugim głosem. A sama Baez? Jako interpretatorka w dalszym ciągu wierna jest cennej prostocie, śpiewa bez żadnego zadęcia. Jak zawsze dzieli się ze słuchaczem swoją opowieścią i nie narzuca bezwzględnie swojego punktu widzenia. Gdybym przez chwilę zapomniał o jej poprzednich nagraniach, powiedziałbym, że ma miły, choć już trochę zmęczony głos. Ale niby jakim głosem ma rozporządzać dama sześćdziesięciosiedmioletnia, po półwieczu forsowania głosu na tysiącach recitali i setkach wydanych płyt? Cudów nie ma. Natomiast jest kolejna, dobra i ciekawa płyta, od której trudno się przez dłuższy czas oderwać, a w dodatku można ją kupić w naszych sklepach. Naprawdę warto!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 6/2009 miesięcznika Muzyk.