Polska alternatywa i rock XXI wieku mają kilka znaczących nazw, ale bez wątpienia jedną z największych jest formacja Lao Che. W ciągu 19 lat istnienia zespół eksperymentował i ryzykował, co zawsze przynosiło efekty, które zachwycały słuchaczy i krytyków. Przy okazji zbliżającej się premiery swojego ósmego krążka lider Lao Che, Hubert „Spięty” Dobaczewski, dzieli się swoim podejściem do pisania tekstów i przemyśleniami na temat wybijania się z Płocka na szerokie wody showbiznesu.
Nowy album Lao Che nosi tytuł „Wiedza o społeczeństwie”. O czym tym razem będziesz opowiadał na płycie?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Są to historie człowieka, Polaka, który patrzy na świat polskimi oczami, więc dużo jest tu naleciałości krajowych. Główne przesłanie albumu jest jednak kosmopolityczne – człowiek na planecie Ziemia w ramach jakichś społecznych interakcji. Historia jest opowiadana w pierwszej osobie, jej bohater zmaga się z osobistą refleksją. Jest piosenka o tym, że łączy się w taką najmniejszą komórkę społeczną, czyli w jakąś parę. Jednostka zrzesza się w jakieś grupy, czasami jest jej lepiej, czasami jest jej gorzej. Generalnie podejmuję problematykę bycia i życia w grupie. Jak tworzy się grupa to z jednej strony jest to pozytywne, bo ludzie do siebie lgną, z drugiej strony jeśli jedni ludzie formują jedną grupę, to inni formują drugą i tworzy się podział, a to nastręcza problemów. Świat jest podzielony na wszystkie możliwe sposoby. W świetle ostatnich światowych wypadków te podziały są podkreślane. Mam ich już po prostu dość.
To chyba dość charakterystyczna dla ciebie tematyka. Podobne rzeczy były wyczuwalne w praktycznie wszystkim, co nagrałeś po „Powstaniu Warszawskim”.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Być może. Od płyty „Gospel” faktycznie takie rzeczy mi spędzają sen z powiek. Przy okazji tego, że świat się do siebie jeży i jest taki antagonistyczny, zacząłem sobie w ramach takiej mojej domorosłej filozofii rozmyślać. Mam taką naturę, żeby sobie myśleć i umieszczać w swojej twórczości. Może jest to w pewien sposób powtarzalne, ale nic nie jestem w stanie na to poradzić.
Ale to jest dobre. To nie był z mojej strony żaden zarzut.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: To miło. Wiadomo, że jednemu to pasuje, drugiemu nie, bo woli piosenki pozbawione jakiegoś obciążenia. W twórczości dobre jest to, że jeśli jest autorska i ktoś się stara robić coś oryginalnie, to ona się nie powtórzy. Nie jesteśmy w stanie się skopiować. Jesteśmy do siebie podobni, ale każdy z nas ma jakiś pierwiastek indywidualny. I chyba chodzi o to, by go w sobie pielęgnować. I teraz pytanie brzmi, jak to zrobić, by się integrować, bo integrowanie się to rzecz fajna, ale jednocześnie ten pierwiastek zachować, choć się nim nie pysznić, by nie robić pod jego sztandarem świństw innym? Nie jest łatwo funkcjonować w tym świecie. Ktoś, coś, jakaś energia wymyśliła to w ten sposób i na pewno jest w tym jakiś sens, jakiś pomysł, ale jaki – nie mam pojęcia.
Porozmawiajmy zatem o funkcjonowaniu grupy w społeczeństwie. 16 lat temu ukazały się „Gusła”. Wtedy Lao Che był zespołem o renomie lokalnej. Dziś jest zupełnie inaczej – jesteście gwiazdą, zapełniacie kluby w całym kraju, występujecie na dużych scenach. Co było kluczowe w procesie przeistaczania się Lao Che z zespołu lokalnego do gwiazdy polskiej alternatywy? Potrafisz wskazać jakiś czynnik, który pozwolił na to, że udało Wam się wyjść na szerokie wody z miasta, które przecież nie słynie ze sztuki?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Na pewno było to „Powstanie Warszawskie” – od tej płyty nas dostrzeżono. Zaczęliśmy wtedy opowiadać o tym, jak ludzie się ze sobą integrują. To jest płyta o solidarności. Ja ją tak odbieram. Jako autor tekstów podchodziłem do niej nie historiograficznie, ani narodowo, ani patriotyczne. W ogóle o tym nie myślałem. Pisałem z perspektywy ludzkiej solidarności. Starałem się to sobie wyobrazić w kontekście tamtej sytuacji – od kilku lat trwa konflikt zbrojny, jesteśmy uciemiężeni, a potem wychodzimy na barykady ramię w ramię z sąsiadem. To jest istotne. Nie jest prawdą, że była to płyta patriotyczna czy narodowa.
Nie odbierałem jej jako takiej.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Ale wielu odbierało i stworzył się dysonans jeśli chodzi o epatowanie patriotyzmem. To już inny temat. My jednak opowiadaliśmy historie z życia wzięte. Ktoś mógł sobie wyobrazić siebie w danej piosence, w danych terminach. Nie chodziło nawet o samo Powstanie Warszawskie, bardziej o to, że coś się z ludźmi dzieje w głowie, w sercu, że czasami dają sobie z czymś radę, czasami nie. Są to po prostu ludzkie perypetie. Na płycie „Gospel”, znów życie. Wyrosłem w rodzinie katolickiej i potem zastanawiałem się, że jakoś tak nie pasuję do tej religii, nie po drodze mi z nią, czuję dysonans między tym, co religia mi podaje, a tym, jak ja dostrzegam obecność Boga. I o tym pisałem. Znów: człowiek w świecie. To chyba jest odpowiedź na to, dlaczego ludzie się z tym do dziś identyfikują, przychodzą na koncerty, kupują płyty.
Zarzewiem Waszego sukcesu był zatem pomysł, który mieliście na siebie, i to, że trafiliście na odpowiedni moment.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Czynników było na pewno dużo. W latach 90. byliśmy wszyscy metalowcami, którzy grali death, black, jakieś ekstremy. To muzyka z antypodów. Choć polski metal wtedy dobrze stał, to dla nas okazało się, że to ślepy zaułek, poza tym myśmy się też zestarzeli i zmieniła się muzyka, której słuchaliśmy. Na dodatek wszystko to było też podawane w języku angielskim i było jakieś nie nasze. Potem okazało się, że polska muzyka i kultura jest fajna i można z niej czerpać. Słuchając płyt Kapeli Czerniakowskiej albo Orkiestry Z Chmielnej pomyśleliśmy sobie „kurcze, jaki fajny przedwojenny polski klimat”, więc w zespole Koli, przed Lao Che, postanowiliśmy to wykorzystać. Potem, już na etapie „Guseł”, które powstały na kanwie Koli i tych polskich, kulturowych rozmyślań, byliśmy w jakimś romantyzmie i wyśnionych historiach. Przy okazji płyty „Powstanie Warszawskie” byliśmy w momencie, w którym chcieliśmy nagrać płytę i polską, i romantyczną. Denat (Mariusz Denst odpowiadający w zespole za samplery – przyp. J.M.) rzucił: „To może o Powstaniu?”. I tak jakoś poszło w tę stronę. Płyta „Gospel” też jest polska, bo z perspektywy Polaka-katolika, czy katolika, który przestaje nim być. Płyta „Dzieciom” także jest polska, bo opowiada o relacji polskiego ojca dwójki polskich dzieci, który ma polskie rozterki. Nie da się przed tym uciec. Jak jesteś Polakiem i piszesz po polsku, to nawet nie musisz tego jakoś kulturowo podkreślać, bo to z ciebie wyłazi wszystkimi porami. I to jest fajne, nie ma co się przed tym wzbraniać. Oczywiście dobrze, jak to dotyka jakichś spraw uniwersalnych, ale zawsze będziesz wychodził z pewnej perspektywy. Ja patrzę polskimi oczami przez polskie okno w polskim domu. Nie mam na to wpływu. Tak się wydarzyło, że żyję tutaj i zawsze będę przez ten pryzmat tworzył.
Czy Ty jako twórca, artysta, dobrze się czujesz w tej biznesowej części branży muzycznej? Nie przeszkadzają Ci faktury, umowy, reklamy, sesje zdjęciowe?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Nie, tak to jest po prostu. Jak byłem w podziemnym zespole metalowym i chciałem zaistnieć w jakimś zinie to też musiałem zrobić sesję zdjęciową. Gdybym nie zabiegał o jakąś uwagę to tej mojej muzyki by po prostu nie było. Nie byłbym zmobilizowany do tego, żeby ją tworzyć, żeby potem ją komuś pokazać. A jeśli chcesz ją komuś pokazać to chcesz to zrobić tak, żeby dotarło do jak największej ilości osób. Wtedy musisz zrobić sesję zdjęciową, udzielić wywiadu, gdzieś się pokazać. Nie musisz się rzucać na wszystko i wyskakiwać z lodówki, próbować za wszelką cenę ściągnąć na siebie uwagę. Można to zrobić w sposób bardziej subtelny albo bardziej chamski. Pomysłów na wypromowanie się jest tyle, ile osób, i ja nie mam z tym problemu. Mamy menadżera, który jest z nami od 2005 roku, przyjaźnimy się. On zna naszą naturę, wszystko nam układa. I tak jak powiedziałeś – mamy swoją niszę, zapełniamy kluby, czego chcieć więcej? Przecież nie będę startował na sołtysa u siebie na wsi.
Macie menadżera i innych ludzi, którzy dla Was pracują, więc teraz jest Wam łatwiej.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Oczywiście, to już jest rodzaj maszynki w dobrym znaczeniu tego słowa. Trzeba być zorganizowanym. To trochę jak drużyna wojskowa czy batalion, który musi być poukładany. Nawet jak jesteś w domu z dziećmi to też musisz mieć to zorganizowane. Wszystko musi być zorganizowane. Inaczej jest bezhołowie i nic się nie uda, a przecież jest to przedsięwzięcie – ileś osób, sprzęt, wystawienie tego na scenie, dojazdy, oprawa, dźwięk, światło, noclegi, wydawnictwo, okładki… To są dość przyjemne rzeczy, bo są to sprawy artystyczne. Fajnie jest z tym obcować, zastanawiać się co fajnego z tym można zrobić.
Spotkałem się ze stwierdzeniem, że artystom spoza tych głównych ośrodków, jakimi są Warszawa, Trójmiasto, Poznań, Kraków, Katowice, trudno jest wyjść na cały kraj, przebić się do świadomości słuchaczy. A to ze względu na to, że nie ma bezpośrednich relacji z ludźmi, którzy się tym zajmują. Po prostu pije się wódkę z nie tymi, z którymi by się opłacało. Zetknąłeś się z czymś takim?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Jeśli robisz rzeczy oryginalne, starasz się mieć swoją ścieżkę artystyczną, działać dobrze, ambitnie, z sercem, to zawsze coś z tego ci się uda. W dobie rozwiniętego Internetu nie ma znaczenia, skąd jesteś. W dużych miastach mogą się tworzyć grupy artystyczne – ludzie się spotykają, gadają o muzyce, potem tworzą i wybuchają z tego jakieś trendy. W Gdańsku był yass, w latach 90. w Krakowie były Homo Twist, Świetliki i tak dalej. To kipiało i tworzył się fajny klimat. Ale teraz w Internecie masz dostęp do wszystkiego, możesz się komunikować… To ma swoje wady i zalety, ale tak po prostu jest, że możesz być z głębokiego outbacku i zaistnieć. To nasz przykład – jesteśmy z niewielkiego miasta, w którym nie było takiej kultury muzycznej i nic wielkiego się nie wydarzało, a staliśmy się profesjonalnym zespołem z pierwszej ligi, gramy od wielu lat duże festiwale, wyprzedajemy kluby. A nie jesteśmy z Warszawy czy Krakowa. To jest szansa dla każdego.
Kiedy nastąpił moment, w którym zdaliście sobie sprawę, że jesteście zespołem profesjonalnym?
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Kiedy rzuciliśmy roboty, bo było tyle propozycji koncertowych, że można było z tego wyżyć. Większość z nas miała roboty, które były tylko zachowawcze, całą energię ładowaliśmy w muzykę, zespół był najważniejszy. Byliśmy jeszcze w większości kawalerami. Mieliśmy prace, które nas utrzymywały, ale nie były spełnieniem ambicji i marzeń. Tworzenie i granie było najważniejsze, jak się okazuje po latach, bo wcześniej tak do tego nie podchodziłem – myślałem, że gram, bo przecież zawsze grałem. Po latach stwierdzam, że muzyka zawsze była numerem jeden, choć była obok. Kiedy w 2008 roku okazało się, że możemy zostawić nasze zajęcia i zająć się muzyką, podjęliśmy taką decyzję. Przez kawał czasu jeździliśmy na koncerty, wracaliśmy nocą i rano szliśmy do pracy. To było męczące, nie pozwalało na poświęcenie się muzyce. Trzeba było zaryzykować, więc rzuciliśmy roboty. Potem były tylko próby, komponowanie, jeżdżenie na koncerty i nagrywanie płyt. Pod tym względem jest to profesjonalne. A frajda natomiast nie spadła.
Nie obawialiście się, że kiedy zespół stanie się Waszą pracą na pełen etat, to wpłynie to na Waszą wolność artystyczną? Że pojawi się ciśnienie, że trzeba nagrywać, bo muszą być pieniądze na ugotowanie obiadu i kupienie dzieciom książek do szkoły? Mogło się przecież okazać, że to nie zadziała.
Hubert „Spięty” Dobaczewski: Jest ukuty taki termin: „jedyne, co ważne, to czyny odważne”. Wtedy, w tym 2008 roku, oczywiście było to obarczone jakimś ryzykiem. Ludzie często pytają: „nie boisz się, że to coś fajnego obumrze i będziesz to robił bez takiej iskry?”. Można by spytać o to każdego. Podejść do gościa na ślubnym kobiercu i zapytać: „żenisz się, ale nie boisz się, że to zaraz siądzie?”. Albo do kogoś na ulicy: „żyjesz, jakoś fajnie funkcjonujesz, wydaje ci się, że jesteś szczęśliwy, ale nie boisz się depresji za dwa dni albo dwa lata?”. Wtedy robi się to śmieszne. Żyj, czuj i zobacz, co się z tobą będzie działo. Po to jest chyba życie, żeby ryzykować, iść naprzeciw i szukać rozwiązań. Jeśli za rok pomyślę o tym, że nie mam już co powiedzieć albo przestało mnie kręcić granie, to czy będzie to tragedia? Może znajdę coś innego fajnego? Albo będzie to symptom do tego, żeby czegoś innego fajnego poszukać? Nie mogę się czegoś uwiązać i zrobić z tego więzienie. Fajnie mi się gra na gitarze i robi muzykę, jestem szczęśliwy. Nie mam jednak wpływu na to, czy będzie to trwało pięć czy dziesięć lat. A może się zestarzeję na scenie? Tak bym to sobie wymarzył… Z drugiej strony – może to siądzie i znajdę sobie coś innego? Nie wiem czy Bóg istnieje, a jeśli istnieje to jak wygląda, ale mówi się, że jak Bóg zamyka drzwi, to otwiera lufcik. Zawsze jest tak, że coś czemuś służy. Warto temu zaufać i puścić kierownicę.
Rozmawiał: Jakub Milszewski
Zdjęcia: Marcin Klinger
Strona internetowa zespołu: laoche.art.pl
Wywiad ukazał się w numerze 2/2018 miesięcznika Muzyk.