Jak się ma czterdzieści lat, w dorobku siedem płyt, które sprzedały się w trzydziestu milionach egzemplarzy, pięć statuetek Grammy, męża, wielkiego gwiazdora country, Tima McGraw i dorobiło się nazwiska, znanemu prawie każdemu Amerykaninowi, trzeba w końcu wydać album zawierający największe hity, umieszczone na poprzednich krążkach. Według najnowszego obyczaju należy dodać do utworów sprzed lat także kilka nagrań prawie premierowych. Według tej recepty postąpiła Faith Hill i jest to działanie absolutnie racjonalne, któremu trudno coś zarzucić: sukces powinien być gwarantowany! Jednak w tym wypadku jej zwolennicy są, o dziwo, wcale niejednomyślni w ocenie albumu. Chodzi o nadmiar szczęścia, ponieważ Faith zawsze nagrywała świetne piosenki, aż jedenaście z nich znalazło się na pierwszej pozycji list przebojów, a zdaniem znacznej części słuchaczy na płycie nie ma wszystkich, jakie powinny się były pojawić. Z przeciwnikami tego krążka się nie zgadzam, ostatecznie główna zainteresowana sama ma prawo decydować, które piosenki mają szansę na powtórną młodość. Dla mnie proporcje między tak charakterystycznym dla country sentymentalizmem, prawie rockowym graniem i ocierającymi się o pop przebojami, są jak najbardziej właściwe. Tak czy inaczej gwiazda zagwarantowała słuchaczom godzinne, wspomnieniowe spotkanie z piętnastoma utworami, począwszy od pierwszego przebojowego singla z 1993 roku, „Wild One”, aż po wspólnie z mężem nagranym w tym roku, „I Need You”. Prawdą jest, że Faith najwyraźniej prze w tę samą stronę, co Shania Twain i chce osiągnąć status światowej gwiazdy śpiewającej i country i pop, lubianej poza wszelkimi muzycznymi podziałami, ale czy to błąd? Chyba jej się to już nie uda, choć przecież piosenkę z filmu „Pearl Harbor”, „There You’ll Be”, pomieszczoną również tu, nagrała nader interesująco. Faith Hill ma kawał głosu, którym potrafi wyrazić wszystko, od bólu po stracie ukochanego mężczyzny, do radości nowego damsko-męskiego odkrycia, poza tym słychać wyraźnie, że korzysta z pomocy dobrych specjalistów od emisji i interpretacji. Na dodatek emanuje z niej ogromna radość śpiewania, wcale nie tak częsta wśród nawet topowych piosenkarek. Zna swoje miejsce w szeregu, nie łasi się na pisanie tekstów czy muzyki, ale jest współproducentką swych nagrań. Cenna to świadomość. Przyjemność słuchania podnoszą świetne aranżacje, no i rewelacyjni instrumentaliści. Ciągle piękna, choć w ostatnim roku nie rozpieszczana nadmiernie przez krytyków w Nashville gwiazda, nad wejściem do swej garderoby umieściła celne powiedzonko Van Gogha: „Czym byłoby życie, gdyby nie odwaga do próbowania wszystkiego?” Wydaje się, że Faith Hill pozostaje tej dewizie wierna, próbując różne formy i style. Dobrze jednak, że jest wierna country, bo w nim spełnia się najlepiej.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 12/2007 miesięcznika Muzyk.