Trudno powiedzieć, czy to przypadek, czy może początek nowego trendu, ale zaczynają się pojawiać albumy z doskonałymi wykonawcami, uzupełnione współcześnie podkładami orkiestr symfonicznych. Niedawno donosiłem Państwu o takim przedsięwzięciu z Elvisem Presleyem w roli głównej, ukazał się także podobnie ozdobiony Ray Charles, a nie tak dawno doszedł jeszcze krążek z nagraniami Elli Fitzgerald. W jej wypadku to oczywiście pokłosie obchodów stulecia urodzin, które, jak słychać, będzie miało swoje konsekwencje w dalszych powtórkach zremasterowanych płyt. Tym razem wzięto pod lupę nagrania z lat 1950-1961. To były czasy, w których stereofonia dopiero raczkowała, tak więc i spośród dwunastu utworów tu umieszczonych, zaledwie kilka nagrano w oryginale metodą dźwięku przestrzennego. Poza tym Elli akompaniowały zaledwie kilkuosobowe zespoły. Jako zagorzały miłośnik tej znakomitej wokalistki znam te oryginały doskonale i doprawdy nawet gdyby były nagrane przez telefon, robiłyby na mnie ogromne wrażenie. Oczywiście w trakcie swej długotrwałej kariery Ella nagrywała także w późniejszym czasie z różnymi orkiestrami. Czy zatem pomysł dodania London Symphony Orchestra do tych archiwaliów mogę zganić? Z ręką na sercu powiem, że nie. W tej wersji Ella z całą pewnością znajdzie nowe rzesze fanów, a to wydaje mi się wartością największą. Doprawdy trudno znaleźć kogokolwiek, kto potrafiłby tak wspaniale operować tak genialnym głosem. Ona potrafiła wszystko, otrzymała od Najwyższego nieprawdopodobny talent i, jak mówią muzycy, „rodzaj czuja”, który jej podpowiadał jaki z niego czynić użytek. Jak wiadomo, różni wielcy jazzu próbowali wpłynąć na jej sposób śpiewania, oheblować dar, jaki otrzymała, na szczęście z niewielkim skutkiem. Śpiewała po swojemu, malowała głosem na swoją, niebywałą modłę i tym wygrywała. Poczucie swingu, lekkość śpiewania, idealne trzymanie frazy, miała we krwi. Są tu dwa duety z Louisem Armstrongiem, „They Can’t Take That Away From Me” oraz „Let’s Call The Whole Thing Off”. Bardzo udanie brzmi piosenka „People Will Say We’re in Love”, do której na potrzeby tego krążka drugi głos dograł Gregory Porter, a zupełnie fenomenalnie słucha się przeboju „Someone To Watch Over Me”. Aranżacje orkiestrowe są dziełem Jamesa Morgana, Juliette Pochin i Jorge Calandrelli. Czy muszę dodawać, że London Symphony Orchestra, jedna z najlepszych na świecie, wykonała swe zadanie bezbłędnie? Przecież to wiadomo, inaczej grać nie potrafią. Dla wszystkich, którzy naprawdę interesują się piosenką, niezależnie od jej charakteru czy stylu, ten album jest zakupem obowiązkowym. Słuchając go można się wzruszać, nawet płakać, śmiać, odpoczywać, na dodatek mając absolutną pewność obcowania z najwyższą sztuką. Koniec i kropka!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 3/2018 miesięcznika Muzyk.