Ostatni dzień festiwalu Colours Of Ostrava 2023, czyli sobota 22 lipca, w końcu od początku do końca obfitował w słońce tudzież ciepłą, pogodną atmosferę po zmierzchu, więc uczestnictwo w koncertach i wszystkich innych atrakcjach jednego z najfajniejszych festiwali świata nie było zmącone opadami atmosferycznymi. Festiwalowicze zaczęli gromadzić się wczesnym popołudniem na terenie nieczynnej huty w Dolnych Witkowicach korzystając z mnogości stoisk gastronomicznych. My jeszcze przed rozpoczęciem koncertów zdążyliśmy wrócić na jedną z głównych atrakcji terenu – wieżę Bolt Tower, na którą wjeżdża się specyficzną windą, a na jej szczycie mieści się dwupoziomowa kawiarnia z pięknym widokiem na Ostrawę i okolice.
Ale na głównej scenie rozpoczął się pierwszy występ tego dnia, z niewdzięcznej roli „otwieracza” znakomicie wywiązał się kolektyw Tarante Groove Machine. Znakomita wielokulturowa mieszanka podana w bardzo pozytywnej, mocno tanecznej formie skutecznie obudziła słuchaczy do wspólnej zabawy w upalnych promieniach słońca. Na znajdującej się nieopodal scenie Liberty wystąpił didżejski duet Malalata, ale nie marnowaliśmy czasu na takie mechaniczne dźwięki i pobiegliśmy na naszą ulubioną Orlen Drive Stage, gdzie zainstalował się miejscowy zespół Fredy & Krasty. W telegraficznym skrócie to jest czeskie Red Hot Chili Peppers z naśladującym Freddiego Mercury’ego śpiewającym i grającym na gitarze frontmanem. Takie czeskie Blenders, tylko bardziej. No i bardzo się nam podobało. Oczywiście muzyczni puryści mogliby mieć sporo wątpliwości, ale Fredy i jego Strupy to zespół, do którego trzeba podejść z potężnym dystansem i poczuciem humoru, zwłaszcza, że panowie dysponują potężną dawką autoironii. Bardzo fajne, funkowe, dynamiczne granie, świetny kontakt z publiką. Wokalista często nawiązujący zaśpiewem i pozami scenicznymi do lidera Queen. Panowie odegrali większość numerów z ostatniej płyty zatytułowanej „Make Ostrava great again” i to jeden z niewielu koncertów, które obejrzeliśmy prawie od początku do końca, nie bacząc na to, że trzeba biec pod inną scenę, na której też coś ciekawego się dzieje – bo to po prostu była znakomita zabawa.
Na szczęście koncert czeskich Strupów nie kolidował z setem kanadyjskiej raperki Haviah Mighty, która zainstalowała się na GLO Stage. I to dobrze, bo to był bardzo dobry występ, a sama artystka to osoba wielce charakterystyczna i energetyczna. Niemniej jej występem nie było nam dane cieszyć się w pełni, bo trzeba było wracać pod główną scenę, aby uwiecznić recital mega gwiazdy gospodarzy – formacji Monkey Business. I tu, tym którzy nie znają, można w telegraficznym uproszczeniu napisać, że może to takie czeskie Jamiroquai. Niezależnie od szufladek, w jakie chciałoby się ich twórczość włożyć, to po prostu bardzo dobry zespół, kapitalne, popfunkrockowe granie, świetna witalność pary wokalistów, frontmanów. Jeśli ktoś nie zna, warto poszukać w serwisach streamingowych, bo to może być kolejne potwierdzenie zasady „cudze chwalicie – czeskiego nie znacie”.
Sobota obfitowała w naprawdę wyśmienite koncerty, kolejnym przykładem była australijska formacja The Teskey Brothers, która rozpoczęła swój występ na Orlen Drive Stage gdy tylko wybrzmiały ostatnie nuty koncertu Monkey Business. Tradycyjne, blues-rockowe granie, gdzieniegdzie wzbogacone elementami amerykańskiego folku. Mocarne brzmienie – dwóch klawiszowców i dwuosobowa żeńska sekcja dęta, znakomity wokal, stylowa praca gitarzysty – na pewno jeden z mocniejszych punktów tegorocznego programu.
Na głównej scenie tymczasem zainstalowała się jedna z największych gwiazd „Kolorów 2023” – Interpol. Ja akurat zbyt wielkim fanem tych panów nie jestem, i ich występ obserwowałem na spokojnie z trybuny sącząc złocisty płyn jednego z głównych sponsorów imprezy (czy ja już wspominałem, że na TAKIM evencie da się ludziom sprzedawać dobre piwo, a nie festiwalowy sikacz i to w cenie poniżej 10 zł „na nasze” za kufelek? Jak ci Czesi to robią, to ja naprawdę nie wiem…), a jak już posłuchałem przez chwilę Interpolu, to pobiegłem na dalsze i mniejsze sceny, żeby przez chwilę popatrzeć na set didżejskiego duetu Alligatorz, troszkę więcej czasu spędzając przed maleńką REC. Stage, na której bardzo fajnie grali młodzi Czesi z zespołu echo, aby wracać pod Liberty Stage odwiedzając po drodze scenę Full Moon, gdzie akurat występowała sympatyczna słowacka młodziutka wokalistka Timea. Co prawda to urocze dziewczę wyglądało trochę jak Arabella, która spadła z obłoków (kto pamięta, ten wie 😉 ), ale prezentowała bardzo miły, sympatyczny, normalny pop, w czym dzielnie pomagał jej wyśmienicie brzmiący zespół kolegów muzyków, z których ciężko wyróżnić któregokolwiek, bo wszyscy znakomicie obsługiwali swoje instrumenty.
No i na wspomnianej scenie Liberty dwa bardzo ważne – przynajmniej dla nas, ale sądząc z reakcji i liczebności publiki nie tylko – wydarzenia. Najpierw kolorowy afrykański kolektyw Egypt 80 pod wodzą Seuna Kutiego, oczywiście syna legendy afro beatu, Feli Kutiego. Zespół obecnie gra w Europie więcej koncertów, zahaczając o Polskę, i bardzo zazdrościmy rodakom, którzy będą mieli okazję spotkać się z tym wyśmienitym bandem. Świetna energia, czarne poczucie humoru lidera, w zapowiedziach pomiędzy kompozycjami często poruszanie ważnych wątków, no i kapitalne granie, rytmy, które od pierwszych taktów zmuszały wręcz do rytmicznego kręcenia bioderkami.
No i trzęsienie ziemi, czyli The Comet Is Coming. O ile się nie mylę, to głośne obecnie elektro-jazzowe trio koncertowało dzień wcześniej w Katowicach, i chciałoby się też usłyszeć ich w mniejszym, zamkniętym audytorium, gdzie nie ma „rozpraszaczy” festiwalowych, utrudniających odbiór muzyki, ale panowie jeńców nie wzięli. Doładowali do pieca niewiarygodnie, a okoliczności przyrody – czyli duża scena, przestrzeń, znakomite nagłośnienie – tylko im zadanie ułatwiły.
Pomiędzy powyżej wspomnianymi koncertami na głównej scenie wyśmienicie wystąpił laureat Grammy, Macklemore. I o ile nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami rapu i hip hopu, to występ tego amerykańskiego muzyka bardzo nam przypadł do gustu. Solidne, znakomicie przygotowane granie.
Z dziennikarskiego obowiązku wspomnę, że koncertem zamykającym tegoroczny festiwal na dużej scenie była kolejna dyskoteka – tym razem w wykonaniu Purple Disco Machine, ale my już zmęczeni czterodniowymi pielgrzymkami festiwalowymi zdecydowaliśmy się odpalić auto i udać w drogę powrotną do Polski, dla nas ostatnim akordem „Colours Of Ostrava” był kameralny, folkowy występ Lali Tamar na Orlen Drive Stage.
No i krótko podsumowując, chciałoby się w pełni różową laurkę wystawić pomysłodawcom i organizatorom tego czeskiego święta muzyki i zabawy. W Ostrawie wszystko się zgadza. Jest świetna atmosfera, bardzo dobra organizacja, praca służb porządkowych jest niezauważalna (poza setkami wolontariuszy w zielonych koszulkach dbających o czystość festiwalowego terenu), bardzo dobra muzyka, świetnie przygotowane sceny jeśli chodzi i o światło, i o dźwięk, i o line-up. Mnogość i różnorodność stoisk gastro i nie tylko, malownicza, postindustrialna sceneria, i cudownie snująca się leniwa atmosfera tego czterodniowego maratonu z dobrą muzyką w mianowniku. Czego chcieć więcej? Serdecznie dziękujemy za akredytowanie naszej redakcji i mamy nadzieję na spotkanie za rok w Ostrawie!
Tarante Groove Machine (Izrael)
Fredy & Krasty (Czechy)
Monkey Business (Czechy)
Haviah Mighty (Kanada)
The Teskey Brothers (Australia)
Seun Kuti & Egypt 80 (Nigeria)
Cimarrón (Kolumbia)
The Comet is Coming (Wielka Brytania)
różni artyści
Tekst: Sobiesław Pawlikowski
Zdjęcia: Ada i Sobiesław Pawlikowscy
Strona internetowa festiwalu: www.colours.cz