Siedzimy w domach, pracujemy z domów. W tym wielce osobliwym czasie ożyły najróżniejsze zabawy internetowe. Jedną z nich jest zamieszczanie na Facebooku okładek ulubionych płyt. Ma być ich np. dziesięć i każdorazowo zaprasza się kogoś następnego. Taki łańcuszek. Podoba mi się to, można podzielić się ze „znajomymi” swoimi upodobaniami. Wbrew pozorom, wybrać dziesięć najważniejszych płyt nie jest łatwo, to w zasadzie niemożliwe. Lista się nie kończy. Dojechałem do setki i cały czas coś się jeszcze przypominało.
Konieczność wybrania tych płyt skłoniła mnie do refleksji. Wróciły wspomnienia. Pierwszą jazzową płytą, jaką kupiłem było „Winobranie” Zbigniewa Namysłowskiego. Pamiętam pierwsze słuchania, z zapartym tchem. Ta muzyka robiła wielkie wrażenie, nawet na czternastoletnim chłopaku.
Wtedy, gdzieś w 1974 roku, zaczynałem interesować się jazzem, przedtem był rock. „Made In Japan” Purpli, „Red” z legendarnym „Starlessem” King Crimson, Zeppelini, Genesis, Yes, no i wiadomo „Abbey Road”. Dla klarowności sytuacji dorzucę, że zawsze byłem po stronie Beatlesów. Rolling Stonesi wywołują u mnie reakcję alergiczną. To jest zjawisko socjologiczne, a nie muzyka. Z drugiej strony zawsze chylę czoło przed ich zdolnościami marketingowymi, żeby tak dobrze sprzedać miotającego się po scenie nieludzko fałszującego Jaggera. Jak można się na takie coś nabierać? Niedawno, po premierze ich bardzo marnego nowego utworu, bodajże „Living In A Ghost Town” to się nazywa, mój przyjaciel napisał we wspomnianym już medium, że to najgorszy zespół w historii. Pełna zgoda. Psy szczekają, karawana idzie dalej. Ale nie zaniżajmy poziomu dyskusji.
Później przyszedł jazz. Płyty, które wtedy się pojawiały były naprawdę ponadczasowe. Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, czy to aby nie wyłącznie mój sentyment do czasów młodości, ale nie. No bo przecież „Return To Forever”, „Visions Of The Emerald Beyond” Mahavishnu Orchestra, „8:30” Weather Report, że wymienię tylko te. To przecież pozycje bezsprzecznie ikoniczne. A gdzie „The Atomic Mr Basie”, „Bitches Brew”, „A Tribute To Jack Johnson”, „Belonging”, „The Köln Concert”, „Travels” i jeszcze wiele, wiele innych? Ta muzyka cały czas jest ze mną. Nigdy w nią nie zwątpiłem. Pamiętam, że w okresie studiów w Katowicach, na jedynym wówczas Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, na przykład Jarrett i Garbarek nie byli na topie… Serio, koledzy byli takimi purystami. Królowało fusion i „czysty jazz”. Jarrett wrócił do łask dopiero gdy zaczął grać standardy w trio. Nigdy nie byłem ortodoksyjnym fanem jazzu. Lubię synkretyzm.
Chciałbym teraz napisać nieco więcej o wielkim polskim jazzie. Już było o „Winobraniu”. Dwa lata po nim, w 1975 wyszła kolejna płyta Zbigniewa Namysłowskiego – „Kujaviak Goes Funky”. Ależ to jest muzyka. Jak wytrzymuje próbę czasu. Jest jak wino – staje się coraz lepsza. Jakie to mądre, wszystko en bloc. Kompozycje i to, co oni tam grają. Ciarki chodzą po plecach. Wszystko tak melodyjne, tak jak uwielbiam. Perfekcyjne formalnie. Jakie solówki. Czad! Lider na alcie, Szakal – Tomasz Szukalski na tenorze i sopranie, Wojciech Karolak na pianie Fendera, Paweł Jarzębski na basie, Czesław „Mały” Bartkowski na bębnach. Ale wszystko Namysłowskiego, przemyślane i konsekwentnie zrealizowane. Proszę mi wierzyć, jestem szczerze dumny, że jestem polskim muzykiem jazzowym. Kiedyś, wiele lat temu, zaprosiłem Zbyszka do mojej audycji Jazz Travels w starym Jazz Radio. Przed programem prosił mnie, żebym nie przesadzał z komplementami. No comment… Zbigniew Namysłowski to bezsprzecznie najważniejsza postać w polskim jazzie. To truizm. Nawet nie będę próbował tego uzasadniać. To nie jest sprawa gustu, tylko wiedzy, świadomości i rozumienia muzycznego kontekstu historycznego. Zaufajcie mi.
Takie refleksje wokół facebookowej zabawy. Jak wspomniałem, lista mi się nie skończyła. Z każdą płytą związana jest jakaś historia, okoliczności, w jakich ją poznawałem. Najbardziej cieszy mnie to, że w zasadzie wszystkie płyty, którymi się zafascynowałem, cały czas mam w sercu. Suma doświadczeń procentuje. Znaczy – inwestycja udana. Teraz skłaniam się w stronę Arvo Pärta i Maxa Richtera. Trzeba coś zmieniać, szukać, kombinować.
A tak poza wszystkim, cały czas jesteśmy więźniami pandemii. Martwimy się, co z tego się wylęgnie. Pozdrawiam wszystkich. Życzę zdrowia, wytrwałości i cierpliwości.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.
Artykuł ukazał się w numerze 5-6/2020 czasopisma Muzyk.