Dawno, dawno temu, gdy nie istniały jeszcze techniki rejestrowania dźwięków, a instrumenty były tylko akustyczne, wykonania na żywo stanowiły jedyną formę spotkania z muzyką. I, jak wiemy z różnych zapisów, ludziom to odpowiadało. Komentowali koncerty, odnosili się do recenzji pisanych w gazetach i wyrażali własne opinie w odniesieniu do przeczytanych. Tak było. Co więcej, ludzie emocjonowali się występami, a nawet oceniali walory interpretacji, najmniej uwagi poświęcając kreacjom i urodzie artystów. Od lat dwudziestych dwudziestego wieku sytuacja zaczęła się zmieniać. Początkowo na korzyść. Instrumenty zaczęto nagłaśniać, wokalistom dano mikrofony, a inżynierowie dźwięku korygowali niedostatki akustyczne. Potem pojawiły się instrumenty zelektryfikowane (gitary, gitary basowe, pianina elektryczne, organy, syntezatory analogowe). I, mimo że w studiach nagraniowych można już było mocno ingerować w rejestracje muzyczne, nadal na koncertach obowiązywał honorowy i uczciwy wobec słuchaczy kodeks śpiewania i grania na żywo. Płyt się słuchało w domach, świetlicach i w radiu. A niektórzy pamiętają jeszcze czasy, kiedy nawet w telewizji nie uciekano się jawnie do oszustw muzycznych.
W muzyce popularnej, której promotorzy i wykonawcy zarabiali najwięcej pieniędzy, bardzo wcześnie pogoń za jak największym zyskiem wymuszała ciągłe odstępstwa od uczciwego traktowania odbiorców. Przykładowo, jeśli solista zachorował, albo był niedysponowany, a sprzedano już na koncert kilka tysięcy biletów, to przecież jawną głupotą – według poglądów producenckich – byłoby odwoływać taki występ. I najczęściej nie czyniono tego. Wypychano na podium artystę, który udawał, że śpiewa, albo podśpiewywał do nagranego wcześniej przez siebie głosu i program został wykonany. Pierwsze takie przekręty bulwersowały prawdziwie zainteresowanych muzyką. Czuli się oni oszukani i wyrażali głośno swój sprzeciw. Ale innym, którzy przychodzili na koncerty żeby raczej oglądać niż słuchać, wcale to tak mocno nie przeszkadzało.
Pod koniec minionego stulecia, kiedy, obok dotąd istniejącego instrumentarium, pojawiło się elektroniczne oraz komputery, tablety i wszelkie inne urządzenia mobilne, tworzenie muzyki pozornie się uprościło. A przynajmniej tak wielu kompozytorom i odbiorcom się zdawało. Bo przecież nowoczesna technologia nawet dyletantom muzycznym umożliwiała zrealizowanie domowym sposobem i jednym palcem całej piosenki. A co dopiero taki didżej. Miał wypasioną płytotekę, dobrą gadane i doskonałe opanowanie współczesnych odtwarzaczy muzyki. Tradycyjny muzyk nie miał przy nim żadnych szans. No chyba, że był znanym wirtuozem, szykownie się ubierał i udzielał wywiadów w kobiecych magazynach.
Koncerty mimów estradowych stały się bardzo popularne, zwłaszcza w muzyce popowej. Niektórzy ze słuchaczy chwalą sobie nawet jakość dźwiękową tego studyjnego produktu, niemożliwego przecież najczęściej do osiągnięcia w innych, np. plenerowych, warunkach. A na dodatek mogą przecież spokojnie skoncentrować się na kontemplowaniu kreacji gwiazdy, jej pląsach, często z chórkiem i zawodowymi balecikiem, scenografii, świateł laserowych, pirotechniki, naburmuszonych ochroniarzy i uderzeń w piersi niskich tonów głosu basowego, wielkiego bębna i werbla, bo muzykę dobrze znają, i taką, w tej dobrze znanej im postaci, usłyszą. Nie ma się więc czym szczególnie ekscytować, np. że ktoś z instrumentalistów się pomyli, albo że wokalista zaśpiewa nieczysto. Jest super.
Opisane wyżej przypadki związane z koncertami muzyki popularnej i tak stanowią formę działań, co by tu nie powiedzieć, na żywo. Mogą się przecież zdarzyć nieprzewidziane sytuacje, np. nastąpi pomyłka w kolejności odtwarzania nagrań i tancerze, którzy radośnie wbiegli na podium i przyjęli pozycje do akcji, pozostają unieruchomieni w dziwnych, a teraz już tylko śmiesznych pozach, albo solistka się potknie, albo gwiazdor zagubi się w tekście, albo muzyk spadnie z krzesła, itd.
Tak naprawdę najbardziej nieprawdziwymi koncertami są niektóre produkcje telewizyjne, a zwłaszcza te, w których producenci i reżyserzy przejmują władzę nad muzykami i całkowicie oraz niepodzielnie ustalają przebieg widowiska. Dla ich wizji trębacz może zawisnąć na suficie, pianista płynąć na fortepianie po wzburzonym morzu, perkusista zwinąć się jak embrion w wielkim kotle, a wokalistka frunąć na białym obłoku. Co zastanawiające, widzom się to najczęściej podoba i mówią, że taki, lub podobny koncert był wspaniały, dodatkowo, szczególnie ich cieszy jeszcze to, że brali aktywny w nim odział, bo na dany znak kogoś umyślnego, np. asystenta reżysera, klaskali jak opętani. Takie czasy…
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 9/2016 miesięcznika Muzyk.