Często poruszam temat zawartości jazzu w jazzie, co jest jazzem, a co nie. Na wstępie może wyjaśnię i zadeklaruję, że w ogóle nie chodzi mi o jakąkolwiek dyskryminację, ostracyzm, piętnowanie itp. Tak, jazz to wspaniała muzyka mojego życia, jednak nie jedyna. Teraz często traktuję go jako język i punkt wyjścia. Jazz, przede wszystkim, uczy otwartości, umiejętności słuchania innych i rozmawiania. Nie pójdę teraz w stronę polityczno-społeczną. Nie tym razem, choć temat kusi… Może kiedyś.
Pod koniec listopada ubiegłego roku odbył się u nas 50ECM Warsaw Festival. Znakomite występy tria Marcina Wasilewskiego i Giovanni Guidi Quintet. Mój absolutny zachwyt wzbudził koncert basisty Björna Meyera. Solo na basówce. Wspominałem już, że ostatnio lubię muzykę nieinwazyjną, pełną przestrzeni. Meyer właśnie dokładnie taką mi dał! Piękną, łagodną, bez przelewu krwi i bez wymierzania kary za grzechy, do tego z nutą zadumy i refleksji. Klasycznego swingowego, walkingowego idiomu jazzowego było w tym zero! Żadnych związków z bluesem. A muzyka przepiękna, tworzona świadomie. Instrumentalistyka poparta rzetelnym warsztatem. Jazzu w powszechnym rozumieniu gatunku nie było w tym wcale, jak zresztą dość często we wspaniałych wizjonerskich produkcjach Manfreda Eichera. Wolno mu. ECM to Edition of Contemporary Music. Vide chociażby „Officium” Jana Garbarka z The Hilliard Ensemble. Od tego krok na przykład do Maxa Richera czy Olafura Arnaldsa.
Pisałem już, że irytuje mnie nadużywanie terminu jazz. Jest bardzo dużo, głównie młodych muzyków, którzy definiują swoją muzykę jako jazz, a z jazzem ma to niewiele wspólnego. Będę konsekwentnie i z uporem maniaka zachęcał do przyjaźni z bluesem, artykulacją swingową, pulsacją triolową, pełną świadomością harmoniczną, znajomością skal o najnormalniejszym warsztacie instrumentalnym nie wspomnę. Nie odpuszczę. Wiem, że całe zastępy młodych gniewnych są innego zdania. Jak to zwykle w historii bywa, pewnie wygrają. Skutkiem za dwadzieścia lat, będziemy mogli posłuchać „normalnego” jazzu tylko z płyt. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że powodem tej kontestacji jest najzwyklejsze lenistwo. Im się po prostu nie chce tego wszystkiego uczyć i ćwiczyć. Stawiają na niczym nie skrępowane wyrażanie swoich osobowości artystycznych… Tylko co im w tym przeszkadza umiejętność „normalnego grania”? Najbardziej zacietrzewieni awangardziści podbudowują jeszcze swe nieuctwo twierdzeniem, że gamy, skale i „te wszystkie standardy” ich ograniczają. Do jednego wora z tradycją wrzucają warsztat i technikę. Bardzo interesujące zjawisko. Po raz nie wiem już który odsyłam do płyty „John Coltrane and Johnny Hartman”. W 1963 roku, ten sam kwartet Coltrane’a nagrał „Impressions”, a za chwilę – w 1964 – „A Love Supreme”. I co? Można? Wielki John „ruszając z posad bryłę świata” wiedział o jazzie wszystko! Najnowocześniejszy kwartet jazzowy na kuli ziemskiej gra „My One And Only Love” i „You Are Too Beautiful” po bożemu. Nie przestanę, będę tak zrzędził…
Jak są fryty, takie mocniejsze, to zawsze włącza mi się kontrolka, czy aby na pewno koleżka chce tak grać, czy tylko tak mu samo wychodzi? W myśl zasady domniemania niewinności mam nadzieję, że gra świadomie… Chociaż…
Wiem, że chodzę po cienkim lodzie. Można temat zostawić i puścić na żywioł mówiąc – czas pokaże. Jednak coś mnie męczy. Jeszcze raz powiem – nie jestem jazzowym purystą ani ortodoksem!
O co mi chodzi? O to, żeby nie nazywać jazzem tego, co nim nie jest. Tyle. A dalej można wszystko. Tworzyć, grać co tylko dusza zapragnie. Muzyka to przecież wszechświat… Nieskończoność… Po co ograniczać ją definicją stylistyczną? Może właśnie termin „autorska muzyka improwizowana” byłby szczęśliwszy? Czymże innym jest par excellence – „The Köln Concert”? Jazz tam jest niejako przy okazji. Głównie z racji artystycznego rodowodu Jarretta. To arcydzieło wykracza daleko poza jego granice.
Tak sobie gadu gadu tu z państwem. Dzielę się moimi wątpliwościami, rozterkami i obawami. Teoretyzuję, dywaguję, a tu na naszych oczach, do kulturowego uzusu, via telewizja publiczna, wpuszcza się discopolową hucpę spod znaku Zenka M. A wszystko jeszcze do tego w polityczno-propagandowym sosie rzeczonej telewizji!
Czy my się opamiętamy? Proszę. Musiałem…
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 2/2020 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.