Adam Wendt jest jednym z najlepszych i najpopularniejszych polskich saksofonistów improwizujących. Jego działalność artystyczna rozpoczęła się już w okresie licealnym, nabrała impetu w okresie studiowania na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach (od 1984r.), a rozwinęła się w pełni po uzyskaniu dyplomu z tytułem magistra sztuki (w 1989r.). Grał, m.in. w big-bandach: Alex Band, Józef Eliasz Orkiestra, Kukla Band, West Berlin ’88 i Wiesława Pieregorólki, w zespołach: Confiteor, Mietek Blues Band, New Sami Swoi, Old Friends, Vntage Band, Young Power i Zbigniew Wrombel Quartet, z bluesmanami: Keithem Dunnem, Sidneyem „Guitar Crusherem” Selbym i Romanem Puchowskim oraz bandoeonistą urugwajskim Luisem di Matteo. Występował i nagrywał z wieloma osobistościami jazzu i muzyki popularnej (m.in. z Bogdanem Hołownią, Davidem „Fuzz” Fiuczyńskim, Deanem Brownem, Ericem Marienthalem, Ewą Bem, Frankiem Gambale, Grażyną Łobaszewską, Grzegorzem Ciechowskim, Krystyną Prońko, Krzesimirem Dębskim, Lorą Szafran, Michałem Urbaniakiem, Mieczysławem Szcześniakiem, Mike Stern’em, Mino Cinelu, Nippy Noyą, Randy Breckerem i Urszulą Dudziak). Najbardziej jednak spektakularnym dla publiczności było jego kilkunastoletnie uczestnictwo w znakomitej formacji fusion Walk Away. To właśnie z tą grupą jest najczęściej kojarzony i z nią zresztą odbył najwięcej koncertów oraz nagrał najwięcej płyt. Adam realizował też (i realizuje) szereg własnych projektów muzycznych, z których warto wymienić chociażby Adam Wendt & Friends i Adam Wendt – Trilogue. Jego najnowszym przedsięwzięciem jest trio Adam Wendt Power Set z Przemysławem Raminiakiem na instrumentach klawiszowych i Michałem Szczeblewskim na perkusji. Oprócz występowania na estradzie i w studiach firm fonograficznych zajmuje się jeszcze z wielkim powodzeniem edukacją muzyczną osób zafascynowanych wypowiedzią improwizowaną. Prowadzi zajęcia, m.in. w Małej Akademii Jazzu (Gorzów i Zakopane) i na warsztatach muzycznych (Chodzież, Zakrzewo, Ustrzyki Dolne, Koszalin i Leichligen). Od kilku lat współpracuje z popularnym zespołem „Leszcze”.
Grasz w wielu zespołach o najróżniejszym pod względem stylistycznym przesłaniu. Są wśród nich grupy jazzowe, rhythm and bluesowe, bluesowe, soulowe, funkowe i spiritual. Co jest przyczyną Twojego, tak szerokiego obszaru zainteresowań muzycznych?
Adam Wendt: Być może to, że jestem otwarty na wszystkie rodzaje muzyki. Nie wartościuję jej według stylów i nie ustalam żadnych hierarchii wartości. Wydaje mi się, że najważniejsze są w niej emocje, a ściślej, umiejętność przekazywania tych emocji za pośrednictwem dźwięków… Przykładem najwybitniejszego zrealizowania tej idei jest dla mnie John Coltrane. Mówi się, że on grał takie tam skomplikowane rzeczy, takie wielkie. Oczywiście, to prawda. Ale też prawdą jest, że brało się to stąd, iż w taki sposób wyrażał najpełniej swoje emocje. Doszedł bowiem w swoim rozwoju intelektualnym do takiego stopnia świadomości, że najwierniejszym przełożeniem tych poglądów musiała być właśnie taka muzyka, jaką znamy z jego nagrań. A przekaz ów stale i mocno odczuwamy. Stworzył bowiem swój własny język. Ja, jak już wspomniałem, traktuję muzykę jako jedną całość i gram nawet niekiedy muzykę poważną i rockową na koncertach.
Krótko mówiąc nie dzielisz muzyki na lepszą i gorszą tylko oczekujesz od niej zawartości szczerej…
Adam Wendt: No, mam tu parę wyjątków, szczególnie w muzyce rozrywkowej. Parę kierunków, których niestety nie dzierżę. Traktuję je raczej nie w kategoriach muzycznych, a szołbiznesowych.
Skończyłeś studia muzyczne. Co Twoim zdaniem daje edukacja w nauczenie się wypowiedzi improwizowanych, w których przecież podstawową ideą jest uzyskanie jak najbardziej indywidualnej narracji, a nie powtarzanie dokonań najznakomitszych nawet twórców ?
Adam Wendt: Tak to świetne pytanie, bo gdybyśmy chcieli zanegować jego drugą część – czy można posiadać swoją osobowość powielając zapisane treści muzyczne? – musielibyśmy też zanegować równocześnie sens istnienia całej muzyki po-ważnej. Muzycy, którzy ją realizują odtwarzają przecież tylko dzieła dawno już napisane nie dodając przy tym od siebie żadnych nowych dźwięków. Oni tylko je interpretują i to jest też artyzm. Przepraszam za słowo „też”, to jest po prostu artyzm. W muzyce jazzowej, czy rozrywkowej, a szerzej – improwizowanej, sens przekazu mieści się w emocjach za-wartych w komponowaniu podczas gry. Zresztą w jazzie znajduje się wiele tematów prostych, wręcz banalnych, a dopiero cała zabawa zaczyna się po temacie, gdzie na podstawie harmonii, wiedzy harmonicznej, nauczonej, czy nabytej dzięki zdolnościom wrodzonym, a sprawy te są bardzo indywidualne, improwizuje się własne przebiegi muzyczne. W bluesie, a wiadomo, że jest to bardzo prosty język, jest szczególnie widoczna siła emocji, przejawiająca się w niezwykłej ekspresji wykonania. Muzyk z Delty, który czasami ma tylko trzy struny na gitarze nie zagra Giant Steps, co wcale nie znaczy. iż jest on gorszym muzykiem, ponieważ przekaz jego może być stokrotnie większy niż jakiegoś muzyka, który gra be-bop i gra zimno bez żadnych emocji… Tak więc, sam materiał muzyczny nie określa jeszcze, że coś jest sztuką lub nie, bo można zagrać pięknie piosenkę francuską, a można, przepraszam, spierniczyć V Symfonię Beethovena. I piosenka francuska będzie wydarzeniem artystycznym, a symfonia Beethovena chałturą.
A więc uważasz, że nie tylko sama materia dźwiękowa jest ważna, ale także jej przekaz i identyfikacja wykonawcy z jej treścią.
Adam Wendt: Tak jest, właśnie tak.
Wrócę jeszcze jednak do pierwszej części zadanej Ci kwestii, a mianowicie, czy można nauczyć się własnej wypowiedzi bazując na programach edukacji szkolnej? Czy są one potrzebne, czy dają coś, czy też nic? Jak Ty widzisz ten problem? Dodam, że te pytanie zadaję z premedytacją, jako że uważam Ciebie za świetnego improwizatora, a wiem, iż pokonałeś jednocześnie wszelkie wymagania, jakie zostały ustalone w edukacji muzycznej.
Adam Wendt: Są oczywiście różne podejścia do tego zagadnienia. Nie uważam ich za lepsze lub gorsze. Moim zdaniem szkoła bardzo pomaga. Spotkałem się czasami z opiniami, że szkoła ogłupia i otępia. Każdy ma prawo do własnego sądu. Mój jest jak najbardziej pozytywny. Jeśli ktoś będzie solidnie wyuczony, to zawsze zagra na dobrym poziomie. Natomiast Ci, którzy nie są wyedukowani, pomijając wielkie indywidualności, zginą…
…ponieważ mogą wyważać dawno otwarte drzwi?
Adam Wendt: Oczywiście.
Aha, czyli jak rozumiem Twoją myśl, szkoła przybliża zainteresowanym problematykę w sposób skondensowany i sprawdzony?
Adam Wendt: Tak jest. Oprócz tego przygotowuje w różny sposób do zawodu np. doskonaląc warsztat wypowiedzi. A przecież on pozwala więcej przekazać każdemu twórcy. Przykładowo, w moim widzenie sprawy, muzycy jassowi, nawet bardzo interesujący intelektualnie, nie potrafią przeważnie przekazać tego potencjału myślowego właśnie z uwagi na niedopracowany warsztat instrumentalny. Grają nieharmonicznie, fałszywie i nierytmicznie, chociaż do tych wartości się odwołują. Powstaje jakiś bełkot.
Znany jesteś przede wszystkim z działalności w grupie Walk Away. Ostatnie jednak nie widzę Ciebie w jej składach. Możesz wyjaśnić dlaczego?
Adam Wendt: Mogę, jak najbardziej. Oczywiście powiem tylko to, co ja wiem na ten temat, a nie jakie słuchy dochodzą mnie w tym względzie. Wersja, którą znam wiąże się z osobą lidera, perkusisty Krzysztofa Zawadzkiego, a dotyczy nieporozumienia terminowego. Po prostu było coś, nie wiem z jakiego powodu – może telefon zamilkł w tym momencie? – co spowodowało moje niestawienie się na jednym z koncertów. Pamiętam dobrze, choć było to parę lat temu, że Krzysztof podawał mi mnóstwo dat przyszłych występów i ja je wszystkie zapisywałem w kalendarzyku. Tylko tego jednego nie. Krzysztof twierdzi, że też go podał, a ja uważam, że tego nie zrobił. Faktem jest, że nawaliłem. Potem otrzymałem tylko lakonicznego SMS’a, że kolejna trasa jest dla mnie nieaktualna. Rozstanie nie było zatem przyjemne… Zresztą, może to był tylko pretekst, bo tak naprawdę nastąpiło zmęczenie materiału. Grałem w końcu w barwach Walk Away chyba ponad szesnaście lat.
Współpracowałeś z wieloma wspaniałymi muzykami zarówno z kraju, jak i spoza jego granic. Czy zauważyłeś, jeśli takowa oczywiście istnieje, różnicę w podejściu do muzyki między naszymi wykonawcami, a obcymi?
Adam Wendt: Jedna z rzeczy, która zawsze mnie poruszała I zawsze była dla mnie bardzo przyjemną, dotyczyła faktu, że ludzie z innych krajów są dużo bardziej otwarci na współpracę niż Polacy. Postaram się to dokładniej zdefiniować: muzycy z zagranicy starają się zauważać w partnerze raczej to, co jest w nim dobre, a nasi odwrotnie – raczej to, co jest w nim złe.
Rozumiem. że, niestety, jedna z przysłowiowych naszych wad narodowych, wyśmiewana w wielu dowcipach, ma jednak ciągle rację bytu w rzeczywistości.
Adam Wendt: Tak, a przez to powstaje jakieś koło zamknięte. Bo, jeśli grasz i wiesz. że twój partner cię słucha po to, aby się ucieszyć z ewentualnego twojego błędu (który wywinduje w górę jego umiejętności), to człowiek się zamyka i mniej pokazuje, bo inaczej się przecież nie da. Natomiast, gdy się gra na „zachodzie”, to człowiek od razu się otwiera i potrafi przekazać maksymalnie wszystko co potrafi.
Odczuwasz zatem jakąś przychylność psychiczną z zewnątrz?
Adam Wendt: Tak jest.
Odnośnie muzyków, zadam Ci jeszcze jedno pytanie. Co zapamiętałeś najsilniej ze wspólnych koncertów z tuzami światowej instrumentalistki improwizowanej, np. z występów z Frankiem Gambale, Deanem Brownem, Ericem Marienthalem, czy Randy Breckerem?
Adam Wendt: Z tych koncertów zapamiętałem zwłaszcza to, co powiedziałem wcześniej, że są otwarci i nie dawali odczuć swojej wielkości. A może nawet, jeśli gdzieś tam głęboko o tym myśleli, to na scenie było zawsze absolutnie super. Największym dla mnie szokiem był kontakt z Randy Breckerem. I ta postać, dla mnie dotąd funkcjonująca w świadomości na podobieństwo jakiegoś bożka, tuż po pierwszym wspólnym występie, bodajże w Gliwicach, już przy barze, na moje słowa: Mister Randy… natychmiast sprostował: Zapomnij o Mister, jestem Randy i podaje piątkę. Po takiej reakcji cały mój stres opadł, a pojawił się zupełnie nowy stan, uspokojenie. A przecież, spodziewałem się jego odpowiedzi w typie: Hello i pozostalibyśmy per pan do końca trasy. To zresztą miało swój wymierny potem efekt na koncertach i podczas nagrania płyty. Moim zdaniem, grałem inaczej niż zazwyczaj, artykułowałem mniej dźwięków, starałem się je maksymalnie cyzelować i panowałem maksymalnie nad zgodnością merytoryczną moich solówek z harmonią. Było pełne skupienie, które przekładało się na jakość wykonań. Podobnie zresztą było w kontaktach z saksofonistą Ericem Marienthalem. A graliśmy wiele utworów w duecie. Mając przy sobie takiego partnera, człowiek otwierał się na maksa, dawał z siebie, co mógł, a słuchacze byli tylko z tego zadowoleni. Dużo mnie nauczyła też współpraca z Deanem Brownem, szczególnie pod kątem podejścia do zagadnień agogiki. Rozmawiałem z nim pewnego razu o tym problemie – a on jest szczególnie wyczulony na timing – i w pewnym momencie on powiedział tak: Jeśli chodzi o rytm to u Was w Polsce wszystko się zgadza, wszystko jest okey, ale jakoś tak inaczej.
Nie wiem, czy miał na myśli grę naszych sekcji rytmicznych, czy też ogólnie mówił o poczuciu przez naszych interpretatorów istoty przebiegów pulsacyjnych, ale muszę przyznać, że gdy słucham nagrań sekcji amerykańskich, zwłaszcza w muzyce funkowej, fusion i rhythm and bluesowej, to rzeczywiście tam pojawia się jakaś inna jakość, wywołująca wrażenie większej energii, która posuwa się do przodu z siłą rozpędzonej lokomotywy. I to, co postrzegam, nie dotyczy samej precyzji wykonań, to wiąże się raczej z niuansami czysto fizycznymi, ale odbieranymi raczej w kategoriach metafizyki. Być może to elementy rytmiczne bluesa, które siłą faktu tkwią silniej w społeczności wyrastającej w ich zasięgu przyczyniają się do uzyskiwania takiego efektu pulsacyjnego.
Adam Wendt: Chodzi Ci o korzenie…
Tak o tradycję europejsko-afrykańską. Idiom tej spuścizny pojawia się nawet w twórczości, która bezpośrednio nie odwołuje się do niego.
Adam Wendt: Tak, coś w tym zapewne jest.
Nasi muzycy potrafią również realizować rytm z precyzją metronomiczną…
Adam Wendt: …ale pomiędzy tymi perfekcyjnymi miarami jest coś inaczej.
Z jakimi zespołami współpracujesz teraz?
Adam Wendt: Pomijam w tej wypowiedzi wszelkie gradacje ważności. A więc gram ostatnio przede wszystkim z gronem kolegów, z którymi uczestniczę w realizowaniu kilku projektów od dłuższego już czasu. Nie mamy żadnego menadżera i sami sobie organizujemy koncerty. Jednym z muzyków, z którym gram w różnych konfiguracjach jest basista Zbyszek Wrombel, np. w jego kwartecie (z Piotrem Wromblem na fortepianie i Krzysztofem Przybyłowiczem na perkusji) i Adam Wendt & Friends (z Wojtkiem Niedzielą na fortepianie i Marcinem Jahrem na perkusji). Wcześniej jeszcze graliśmy w Vintage Band (z Piotrem Kałużnym na instrumentach klawiszowych i Krzysztofem Przybyłowiczem na perkusji), ale ta grupa zwiesiła swoją muzyczną działalność. W ogóle ostatnio jest mniej koncertów, ale może to się zmieni. Jestem też w zespole basisty Mariusza Bogdanowicza w grupie Confiteor (z gitarzystami Arturem Lesickim albo Brandonem Furmanem i perkusistą Piotrem Biskupskim). Następnie gram z pianistą Bodziem Hołownią w kwartecie (z kontrabasistą Andrzejem „Brunerem” Gulczyńskim i perkusistą Józefem Eliaszem). Stworzyłem też własne trio bez perkusji, gdzie gra Zbyszek Wrombel i Artur Lesicki. Gram jeszcze w bluesowym zespole Mietek Blues Band i przede wszystkim w kolejnym moje trio Adam Wendt Power Set ze znacznie młodszymi partnerami: Przemkiem Raminiakiem na instrumentach klawiszowych i perkusistą Michałem Strzeblewskim (pochodzącym z tego samego, co ja miasta, Tczewa). Używamy trochę elektroniki i nieskomplikowanych przetworników. No, grywałem jeszcze w orkiestrach, np. w Alex Band, ale to ostatnio odbywa się, nie wiem z jakiego powodu, niezbyt często a tak naprawdę to się nie odbywa. W ostatnim czasie gram dużo muzyki rozrywkowej, takiej dla mas, w barwach zespołu „Leszcze” i muszę powiedzieć, że to bardzo ciekawe doświadczenie grać koncerty dla kilku tysięcy ludzi. W muzyce artystycznej, a taką przecież jest m.inn. jazz, jest to sytuacja raczej rzadka. Inne wartości nabierają znaczenia, inne tracą na ważności…., ale to już opowieść na inny wywiad.
Zajmujesz się, oprócz tworzenia muzyki jej nauczaniem. Czynisz to głównie na różnych warsztatach, np. w Chodzieży. Czy można, Twoim zdaniem, w tak krótkim czasie, jaki jest przeznaczany na tego typu zajęcia edukacyjne, przy-sposobić uczestniczących w nich adeptów, o różnym przecież stopniu zaawansowania, do profesjonalizmu?
AW: Przyznam, że często zastanawiałem się nad tym zagadnieniem. Może wydawać się podejrzaną idea, że np. w dwa tygodnie, można nauczyć przykładowo jazzu. Oczywiście, że nikt przez ten czas, a zwłaszcza ktoś zupełnie początkujący, nie ukończy zajęć z umiejętnościami porównywalnymi do Michaela Breckera. Nie ma takiej możliwości, ale uczestnik zostanie być może zarażony bakcylem muzyki, pozna problemy, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć, zrozumie wiele z wątpliwości, z którymi borykał się wcześniej (zwłaszcza rytmicznymi, artykulacyjnymi i harmonicznymi), będzie miał wyznaczone zadanie na następny okres ćwiczeń, zrozumie, że obiegowa opinia o jazzie, jako stylu smutnym i trudnym, jest nieprawdziwa, uzyska może nowe spojrzenie na umiejętności innych, które nie będzie traktował tylko z zazdrością, ale jako pozytywny impuls do własnego doskonalenia, zrozumie wreszcie, że radość tkwi w pracy nad problemami, a satysfakcja z ich pokonywania. I z tego powodu warsztaty są potrzebne i ważne. Stanowią one pewnego rodzaju wartościowe wakacje połączone z rozwijaniem miłości do muzyki. A z drugiej strony, stanowią wielką szkołę życia wymagającą pozbycia się uczuć obrażalstwa, a wyzwolenia w to miejsce pokory, nastawień kompromisowych i ogólnej życzliwości. Stanowią szkołę pozytywnych inicjatyw.
No i na koniec sakramentalna kwestia. Kto jest dla Ciebie muzycznym faworytem i czym jest dla Ciebie muzyka?
Adam Wendt: …
Oho, widzę, że zadałem najtrudniejsze z pytań.
Adam Wendt: Chyba tak. A więc, co do pierwszej części, to już jednej postaci to na pewno nie wymienię. Chociaż przyznam, że w różnych okresach moje widzenie mistrzów zmienia się, nie zawsze dotyczy ono zresztą saksofonistów i wtedy najwyższy piedestał zajmuje jedna osoba. Ale w rzeczywistości ta najwyższa pólka zarezerwowana jest dla kilkunastu przynajmniej artystów. Tworzą ją na pewno: saksofoniści Michael Brecker, Jan Garbarek, Wayne Shorter i Joshua Redman, pianista Herbie Hancock, starzy bluesmani i wielu, wielu jeszcze innych, których nie będę wyliczał, aby nie pominąć jakiegokolwiek z nich. A czym jest dla mnie muzyka? Może to zabrzmi banalnie, ale jest dla mnie wszystkim. Ja zawsze chciałem grać i to robię. Czasami przeklinam w duchu ten los, szczególnie, gdy w nocy po koncercie trzeba przejechać jeszcze 500 kilometrów do miejsca następnego występu, ale zaraz pojawia się refleksja, gdybym miał każdego dnia przechodzić 5 kilometrów po biurze, to zdecydowanie wolę już te 500 kilometrów poświęcone dla muzyki. Cały czas mam nadzieję, że mam coś do przekazania przy jej pomocy. Bez niej byłoby fatalnie.
Dziękuję za spotkanie i życzę jak najwięcej udanych koncertów i satysfakcjonujących warsztatów.
Rozmawiał: Piotr Kałużny
Strona internetowa artysty: www.adam-wendt.pl
Wywiad ukazał się w numerze 8/2006 miesięcznika Muzyk.