Wszyscy wiedzą, że sir Thomas John Woodward, znany raczej jako Tom Jones, obchodził niedawno siedemdziesiątkę. Artyści związani z muzyką, na ogół taką okazję świętują poprzez wydanie nowego albumu, zawsze przecież istnieje wtedy szansa, że większa niż zwykle grupa fanów go kupi. Akurat w tym przypadku specjalnych zachęt nie trzeba, Tom nigdy nie narzekał na brak zainteresowania swoimi płytami. A jednak lata lecą, niegdysiejsze bożyszcze milionów kobiet na świecie utyło, ma już buźkę lekko sfatygowaną zmarszczkami, odrobinę przerzedzone włoski i mimo wielu stosownych zabiegów powoli widać, że czas potrafi być nawet dla jego urody bezwzględny. Na szczęście dla głosu i talentu niekoniecznie, czego dowodem ogromny aplauz, z jakim spotkały się niedawne recitale Jonesa w kasynach Las Vegas. Dla nas jednak o wiele ważniejszy jest album, jaki ukazał się w końcu lipca, „Praise & Blame”, dowód niespożytej energii i możliwości walijskiego artysty, trzydziesty dziewiąty z kolei, jeśli wziąć pod uwagę wyłącznie krążki studyjne. Niektóre znam bardzo pobieżnie, dwóch, może trzech, w ogóle nie słyszałem i nie robię sobie z tego powodu wyrzutów. Jednak powiem Państwu od razu, zwłaszcza tym, którzy uważali dotychczas Toma za doskonałego muzycznego rzemieślnika i nic więcej, że „Praise & Blame” trzeba kupić koniecznie! Nie mam żadnych wątpliwości, że to najlepszy krążek jaki dotarł do mnie w tym roku. Jak się zdaje, przemianę Jonesa z zacnego piosenkarza śpiewającego banialuki w niezwykle dojrzałego artystę, podnoszącego w pieśniach sprawy naprawdę ważne, dokonał producent i kompozytor Ethan John. Ten sam, który sprawił, że Rufus Wainwright i Kings of Leon, wyszli w końcu na prostą. On to namówił na śpiewanie amerykańskich pieśni o Bogu, nie tylko tych starych, anonimowych, znanych jeszcze z dziewiętnastego wieku, ale i współczesnych. W ten sposób uwagę artysty skierował na przykład na doskonały song „What Good Am I” Dylana, bluesowy „Burning Hell” Hookera, “Did Trouble Me Susan” Warnen, czy “Strange Things” siostry Rosetty Tharpe. Jones śpiewa tu w różnych, rdzennie amerykańskich stylach, jest blues, country, folk, rockabilly, soul, spirituals. Całość mocno przypomina doskonałe, ostatnie płyty Johnny Casha z serii American Recording, nagrane pod czujnym okiem Ricka Rubina, który też potrafił dać staremu mistrzowi zastrzyk nowej energii i nowego spojrzenia. Mam wrażenie, że rezygnując z tanich i efekciarskich środków wyrazu, w kilku utworach Tom Jones poprzez sposób ekspresji i wewnętrznego żaru celowo śpiewa dokładnie tak, jak Cash, najbardziej w „I Give My Soul”, cudownym utworze napisanym niegdyś przez znakomitego Billy Joe Shavera. Przyznaję, nie doceniałem Toma i nie sądziłem, że stać go na taką „muzykę duszy”. To jednak nie koniec niespodzianek związanych z tym krążkiem. Okazuje się bowiem, że Jones nagrał go w Real World Studios w Anglii na żywo, bez podpierania się jakimiś technicznymi sztuczkami i rozbuchaną maszynerią komputerową. Kilkunastu muzyków i bodaj dziesięciu wokalistów sprostało niezwykłemu wyzwaniu wybornie, uzyskując końcowy efekt artystyczny godny wielkiego szacunku. Prostota zastosowanych środków, celowo stonowane aranżacje i maksymalnie akustyczne brzmienie sprawdziły się. Na tym tle główny bohater zabłysnął swoim ciągle niesamowitym, silnym i ciepłym głosem, w którym nawet jedna nutka nie została zlekceważona, nie wspominając już o znakomitej interpretacji. Słuchając „Praise & Blame” naprawdę trzeba odpuścić Tomowi wszystkie infantylizmy, jakieś bezsensowne bla bla, którymi hojnie raczył publiczność swoich koncertów. Proszę mi wierzyć: tu jest wielki. Wielki Tom Jones.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 10/2010 miesięcznika Muzyk.