Co by było, gdyby nie tragiczny wrzesień 1939 roku? Wówczas mieliśmy kompozytorów, zespoły i solistów muzyki rozrywkowej na najwyższym, światowym poziomie. Wielu z tych, których zabrała nam bezpośrednio i pośrednio wojna, z sukcesami tworzyłoby jeszcze w kilku następnych dekadach. Ich brak spowodował ogromną wyrwę i koniec wspaniałej epoki, którą teraz, z ogromnym uporem i determinacją, chce ocalić od zapomnienia Jan Emil Młynarski, syn nieodżałowanego Wojciecha. Po raz kolejny przystąpił do tego dzieła nie tylko z przyjacielem, pianistą i aranżerem Marcinem Maseckim, oraz z siedmioosobowym, znanym z poprzedniego krążka jazz-bandem, ale z doproszonymi dęciakami i smyczkami. W sumie to już, bagatela, siedemnastoosobowa orkiestra, z wybornym trębaczem jazzowym, Emilem Miszkiem (gdański Algorhythm) i saksofonistą Kubą Więckiem na czele. To naprawdę świetne towarzystwo wzięło na warsztat dziesięć wielkich, przedwojennych przebojów, głównie kompozycji Warsa, Ferszki i Karasińskiego. Ten ostatni został nawet mianowany patronem duchowym całego przedsięwzięcia. Jako wielbiciel muzycznych perełek z tamtego czasu, mogę śmiało powiedzieć, że ich wybór nie zawiera żadnej nietrafnej pozycji. Myślę, że większość osób, nawet mało zainteresowanych muzycznym międzywojniem, zna takie utwory, jak „Yo yo”, „Abram ja ci zagram”, „I zawsze będzie czegoś ci brak”, „Dulcinea”, „Miss Mary”, a zwłaszcza wzruszającą „Piosenkę o mojej Warszawie”, powstałą tuż po Powstaniu. Te piosenki śpiewane były nie tylko w kabaretach, filmach i na estradzie, ale również na każdym porządnym dancingu. Wtedy, co oczywiste, musiały trwać dłużej, wzbogacone o popisy instrumentalistów. Masecki-aranżer, poszedł właśnie tą drogą, niemal wszystkie utwory są bogatsze o rozbudowane partie muzyków. Zadbano o specyficzne brzmienie nagrań, ojcowie-założyciele jazz bandu odnaleźli w siedzibie berlińskiego studia Emila Berlinera przedwojenne mikrofony, które zostały wykorzystane w nagraniach, dokonanych pod wodzą przywiezionego również do Warszawy niemieckiego specjalisty, Filipa Krause. Tu nie było żadnych zabaw z komputerową obróbką, ani tym bardziej osobnym rejestrowaniem poszczególnych partii instrumentów, utwory zostały nagrane w całości i „na raz”. Głównym wokalistą jest rzecz jasna niezawodny Jan Młynarski, który w takiej warszawsko-przedwojennej konwencji nie ma sobie równych. Potrafi być żartobliwy, „rzeczowy”, wzruszający, szczęśliwie nigdy nijaki. Słychać także, że dla muzyków granie w takim projekcie, to czysta przyjemność. Świetna robota i szalenie optymistyczny krążek, na zbliżający się karnawał, jak znalazł!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Internet: www.facebook.com/JazzBandMlynarskiMasecki/
Recenzja ukazała się w numerze 12/2019 miesięcznika Muzyk.