Dziwak, prowokator, a może zakochany w sobie nadęty bufon? Z pewnością, ale też jeden z najwybitniejszych muzyków rocka i nowej fali, choć nie tylko. Ktoś, bez kogo muzyka naszych czasów utraciłaby swój koloryt. Prawda, miewał kiedyś bezsensowne pomysły, jak choćby ten, by skoczyć z trzymetrowej wysokości estrady na tłum widzów, po uprzednim wysmarowaniu się masłem orzechowym… Jego osiemnasty album solowy trwa niewiele ponad pół godziny, jednak to wystarczająco długo, by okazał się jednym z najlepszych, jakie nagrał w XXI wieku. Raptem dziesięć krótkich utworów, ale za to jakich! Ogromny udział w ich powstaniu miał amerykański trębacz jazzowy, także kompozytor i wokalista, Leron Thomas. Zwiastujący krążek utwór „James Bond”, choć bardzo efektowny, w znacznym stopniu osadzony w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, nieco zmylił słuchaczy i krytyków, bowiem inne kompozycje albumu poszły w zupełnie innym kierunku. Jeśli ktoś tęskni do Popa ostrego, mocno dynamicznego, powinien trochę poczekać, bo teraz Iggy okazał się liryczny i intymny, wręcz kojący. Nie ukrywam, że z pewnym zdziwieniem odkryłem taką delikatną, żeby nie powiedzieć, romantyczną naturę jego muzyki, o której niewiele wiedziałem. Co jeszcze istotniejsze, po raz kolejny udowodnił, jak ogromnie konsekwentnie potrafi realizować swoje pomysły. Tu nie ma jednej zbędnej nutki, w ogóle niczego na pokaz, jest za to świadoma rezygnacja ze wszystkiego, co byłoby sztucznym i zbędnym ozdobnikiem krążka. Wszystko toczy się nieśpiesznie, w swoim własnym rytmie. Niewątpliwie zasługą Thomasa jest pójście artysty w stronę jazzu, jego trąbka przypomina nieco sposób grania naszego Tomka Stańki. Drugą osobą, która mocno zaznaczyła obecność w tym przedsięwzięciu, jest ciekawa gitarzystka, Sarah Lipstate, znana pod pseudonimem Noveller. Oboje poznali się kilka lat temu, gdy Noveller z innymi muzykami otwierała koncerty związane z promocją płyty „Post Pop Depression”. To podobno jej pomysłem jest nietypowe, a robiące duże wrażenie metrum, wygrywane przez perkusję w utworze „Somali”. Wiedząc ile zawdzięcza tej dwójce, Iggy stwierdził, że nagrał album, na którym inni mówią za niego, a on tylko użyczył swego głosu. Idealnie z całą koncepcją krążka współbrzmi tekst Lou Reeda z 1970 roku, „We Are the People”. Iggy dobitnie opowiada się po stronie przyjaźni, mówi o potrzebie miłości i lojalności. Momentami odbiera się jego wyznania jako rodzaj artystycznego pożegnania z publicznością, choć metrykalnie chyba na to zbyt wcześnie, ale kto może być tego pewnym? Ten wiecznie niespokojny duch, szukający bez przerwy czegoś nowego, nagle zmienił się w ciepłego, życzliwego wszystkim mentora. Interesujący krążek!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: iggypop.com
Recenzja ukazała się w numerze 11/2019 miesięcznika Muzyk.