Co wydarzyło się w twoim życiu gitarzysty po płycie „Nada”? Masz już willę z basenem i SUV-a? 🙂 A poważnie, to powiedz, gdzie i jak zaistniała ta płyta? Kto oprócz naszych czytelników zauważył, że ona jest i że jest fenomenalna?
Daniel Popiałkiewicz: Trafiłeś tą sugestią, bo rzeczywiście około roku temu kupiłem w Warszawie mieszkanie. Ogródek jest, ale bez basenu, zabiegi dotyczące utrzymania go w należytym stanie zdecydowały, że ostatecznie dałem sobie z nim spokój (śmiech). Z płytą jednak ma to wspólnego tyle, że mam też komórkę, w której mogę w nieskończoność przetrzymywać wielką ilość nadprodukowanych jej egzemplarzy.
Zintensyfikowała się moja praca jako sidemana. Dostałem kilka propozycji do ciekawych składów, z których przede wszystkim cenię sobie Bartozziego Wojciechowskiego, przerażająco świetnego basistę, także gawędziarza z olbrzymim doświadczeniem. A nadto propozycja współpracy z Krzysztofem Herdzinem.
Po wydaniu płyty „Nada” był spory odzew ze strony słuchaczy w mediach społecznościowych w postaci osobistych wiadomości czy nawet telefonów. Sporo spośród tych ludzi to uznani muzycy, co bardzo mi pochlebia, choć moją, jak pewnie większości artystów, ambicją jest trafienie także do ludzi niezajmujących się muzyką zawodowo. Z tego co wiem, trochę egzemplarzy poszło za granicę, zwłaszcza do USA. Było trochę rozmów z radiowcami, niektóre bardzo interesujące, sporo recenzji krytyków, bez wyjątku bardzo pozytywnych. To budujące. Ciężko natomiast jest mi zweryfikować, kto z tych wszystkich ludzi jest Waszym czytelnikiem.
Koncertowałeś z tym materiałem?
Daniel Popiałkiewicz: Zaraz po ukazaniu się krążka zagraliśmy trzy pełne koncerty. Ponadto przedstawiłem tylko pojedyncze utwory przy okazji koncertów, na których nie byłem leaderem. Niewiele. Dlaczego? Jest to materiał o takim stopniu skomplikowania – od strony wykonawczej, od strony odbiorczej, mam nadzieję, że nie aż tak bardzo – że każdorazowo wymaga intensywnych prób. Nie wspominając już o wymogach działalności managerskiej, z którą mi wybitnie nie po drodze.
Ale to nie wszystko. I nawet nie chodzi o pracę w innych zespołach, stałych czy przygodnych. Ta, pomimo wypełnienia kalendarza, pozostawia nawet niemało czasu na własny rozwój. Jest nadto jeszcze jedna kwestia, najistotniejsza. Otóż przez ostatni rok przeczytałem więcej książek, obejrzałem więcej filmów, przeprowadziłem więcej przemyśleń i wysłuchałem więcej muzyki – i to takiej, o predylekcje do której bym się wcześniej nie podejrzewał – niż w całym dotychczasowym życiu i jestem doprawdy nafaszerowany inspiracjami. Do tego zdarzenia w życiu osobistym robią swoje. Krótko mówiąc, choć minął rok od wydania „Nada”, to mój umysł, co konsternuje również mnie samego, jest już w zupełnie innym miejscu.
Opowiedz jak doszło do współpracy z Krzysztofem Herdzinem. Nagrał płytę „Kingdom of Ants” w trio z Vinnie Colaiutą i Robertem Kubiszynem, a teraz, po czasie zapragnął kwartetu i ciebie w nim?
Daniel Popiałkiewicz: Jest to właśnie jedna z propozycji, będących efektem mojej solowej działalności. Krzysztof bardzo pozytywnie wypowiadał się o mojej muzyce na płycie „Nada”, wyrażając zapał do zrobienia czegoś razem. Zwieńczeniem tego było zaproszenie do jego solowego „projektu marzeń”, jak to określa. Przy czym to Vinnie Colaiuta, idol Krzysztofa, jest tym, do którego to miano się odnosi. Wraz z Robertem Kubiszynem polecieli do LA i nagrali płytę w trio. Ponieważ jednak na płycie są partie gitary, do zagrania jej live potrzebny był gitarzysta. I tu wchodzę ja, cały w bieli.
Czy dobrze zrozumiałem, że grałeś partie gitary, które nagrał Robert Kubiszyn?
Daniel Popiałkiewicz: Owszem, okazuje się, że Robert jest wyśmienitym gitarzystą, który w tym temacie ustawioną na płycie poprzeczką nie ułatwił mi zadania. Na koncertach, zachęcany przez Krzysztofa, nie ograniczyłem się tylko do tych partii. Realizowałem także część tematów i grałem więcej solówek.
Jak ci się grało z takimi zawodnikami? Pewnie takie doświadczenia są bezcenne dla muzyka…?
Daniel Popiałkiewicz: Przy takich tuzach człowiek naprawdę się jednocześnie nakręca, że stoi wśród nich, ale i skupia. Bo choć łechtające moje ego prestiż i wyróżnienie są niezaprzeczalne, to pod względem poziomu merytorycznego było to jedno z największych wyzwań w moim życiu zawodowym. Wiem, materiał na mojej płycie ma podobny stopień skomplikowania, jednak tu było kilka dodatkowych trudności. Moja muzyka pomimo zastosowań bardzo szerokich planów tonalnych zazwyczaj w dużej mierze opiera się na założeniach harmoniki funkcyjnej. Harmonia Krzysztofa jest bardziej abstrakcyjna, co czasem utrudnia melodyjne granie w pojęciu, do jakiego wciąż jeszcze odnosi się ucho Europejczyka i czasem wymaga mechanicznego uczenia się tematów na gitarze niemal w stylu: struna G, kolejno próg V – VI – VIII. Trochę inne podejście, acz niezwykle wzbogacające.
Ponadto Krzysztof stosuje bardzo dużo akcentów na drugą lub ostatnią szesnastkę ćwierćnutowej miary. Nawet jeśli podział rytmiczny sam w sobie nie jest skomplikowany, to w szybszym tempie przesunięty w którąś stronę o szesnastkę nastręcza już niemałe trudności. Zwłaszcza w kontekście artykulacji, gdy na gitarze, aby taki akcent właściwie zagrać w timie, muszę wpierw na poprzedzającej szesnastce osadzić kostkę na strunie i dopiero „odbić” się od niej grając właściwy akcent. To, co słychać przed właściwym akcentem nie zawsze jest pożądane, a niemal konieczne do jego równego zagrania. Robert mówił, że zmaga się z podobnym problemem. Było dużo takich wyzwań, niezwykle cennych z punktu widzenia rozwoju.
No i jak wyglądała ta współpraca od podszewki, wiesz, próby, życie towarzyskie, rozrywki itp 🙂
Daniel Popiałkiewicz: Pełna kultura. Prostytutki i koks elegancko wpisane w rider, ale nic ponad ten standard (śmiech). To żart, nie drukuj tego (śmiech).
Przede wszystkim Krzysztof, pomimo swej wirtuozerii, paraliżującej dla tego, kto ma zaimprowizować coś zaraz po nim, i pomimo muzycznej – i nie tylko – wrażliwości, jest człowiekiem wprowadzającym atmosferę niesamowitego luzu podczas grania. Jego zachęcający styl prowadzenia prób oraz otwartość na cudze osobowości muzyczne są zdumiewające. To wszystko skąpane w wyraźnie dającej się wyczuć klasie.
Było bardzo swobodnie, zwłaszcza z Robertem, którego znam już dłużej, ale też pracowicie i inspirująco. Ciekawym doświadczeniem było odkrycie w czasie dyskutowania problematu nieregularnego metrum, jak bardzo różne osoby słyszą różnie muzykę. Krzysztof w nutach stosował podziały, które każdy w swoich nutach długopisem zmieniał na takie, które słyszy jako bardziej naturalne i tym samym choć trochę łatwiejsze do równego zagrania.
Na koncertach na perkusji za Vinnie’go grał David „Finger” Haynes. W przerwie próby dzielił się ze mną tym „obciążeniem” czy bardziej zobowiązaniem. Spuściwszy głowę rzekł: „wyobraź sobie, że masz zastąpić Satrianiego”. Zrozumiałem jego położenie, choć koncerty pokazały, że David prezentuje ten sam co Vinnie poziom: najwyższy. W trakcie swoich solówek, pomimo naszego akompaniamentu, z upodobaniem zmieniał groove i tempo, by powrócić w punkt jak gdyby nigdy nic. W garderobie natomiast tłumaczył mi i Robertowi, jak na cztery miary taktu na 4/4 nakłada kwintolę ćwierćnutową, czyli równe pięć uderzeń. Puszczoną na metronomie każdą miarę taktu, czyli ćwierćnutę, licząc głośno dzielił na pięć, akcentując kolejno 1 – 5 – 4 – 3 – 2 i kolejne 1 wypadało na 1 następnego taktu. W wolnym tempie dochodziłem nawet do trzech, ale w miarę jak David niejako uwalniając się z okowów tej matematyki przyspieszał tempo i zaczynał na bazie tego improwizować, to robiło się przerażająco.
Coś tam było nagrywane podczas tych koncertów, powiedz, czy i gdzie oraz kiedy będzie można was zobaczyć/posłuchać?
Daniel Popiałkiewicz: Koncert w teatrze Roma w Warszawie został nagrany wraz z wizją, co nie ułatwiało sprawy zważywszy, że był to nasz pierwszy wykon live w tym składzie. Niemniej efekt jest wspaniały. Z tego co mi wiadomo, będzie udostępniony na YouTube już w lutym i emitowany w TV JAZZ. Zapraszam do obejrzenia i posłuchania.
Pozdrowienia!
Daniel Popiałkiewicz: Pozdrowienia dla wszystkich Czytelników!
Wywiad ukazał się w numerze 2/2019 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcia: Grzegorz Krzysztofik