Co było przyczyną, że postanowiłeś być gitarzystą improwizującym?
Daniel Popiałkiewicz: Możliwość formowania nastroju tu i teraz. Każdy utwór wyraża konkretne emocje i pisany jest, przynajmniej powinien, pod natchnieniem tychże właśnie. Ale wykonanie tego samego utworu jakiś czas później, nieuchronnie nacechowane jest emocjami teraźniejszości. W przypadku muzyki improwizowanej punkt ciężkości przesuwa się zdecydowanie w stronę właśnie tych aktualnych przeżyć. To trochę tak, jakby opowiadać tę samą historię za każdym razem wzbogacając ją o nowe wątki, postrzegając ją z coraz większego dystansu. W jazzie proces ten zdecydował o zmniejszeniu znaczenia kompozytora, na rzecz wykonawcy. Odwrotnie niż w muzyce klasycznej, gdzie postacią, na której skupia się uwaga słuchacza, jest kompozytor. Możliwość bycia jednocześnie wykonawcą i kompozytorem par excellence, zdecydowała o wyborze tego sposobu wyrażania siebie w muzyce.
Jesteś profesjonalnym muzykiem, który przeszedł całą drogę edukacyjną. Czy uważasz, że nauka szkolna – na różnych zresztą jej stopniach kształcenia – ma sens w uzyskiwaniu własnej osobowości muzycznej?
Daniel Popiałkiewicz: Nawet wśród muzyków zdania na ten temat są podzielone; oczywiście zazwyczaj to muzyczni analfabeci skłonni są twierdzić, że umiejętność czytania nut ogranicza, dokładnie odwrotnie, niż ludzie wykształceni. Myślę, że prawda nie tyle znajduje się po środku, ile zawarta jest w obu tych poglądach.
Tylko edukacja umożliwia poznanie wszelakich konwencji w sztuce, te zaś niezbędne są, by w twórczości być choć trochę zrozumianym. Najwartościowsze tworzenie sztuki, według mnie, umiejętnie oscyluje pomiędzy tradycją a nowatorstwem. Niewłaściwe wyważenie tych proporcji skutkuje tym, że w przypadku tworzenia czegoś, co nie ma w sobie pierwiastka nowości, mamy do czynienia z rzemiosłem, z kolei za dalekie wybieganie w przyszłość, nie wsparte sprawdzonym językiem tradycji, odebrane będzie jako chaos i dziwactwo. Świetnym przykładem mogą być w malarstwie początki kubizmu. Z tego punktu widzenia edukacja wydaje się być niezbędną. Wszak nawet żeby łamać konwencje, dobrze byłoby je wpierw poznać.
Z drugiej jednak strony, bywało i tak, że ci, którzy pchali sztukę na nowe tory, nie mieli wpojonych podstaw swojej dziedziny. Mało tego, byli oni twórcami zupełnie nowych kontekstów w sztuce. Ornette Coleman, ojciec free jazzu, nawet nie znał nut! Ale w końcu któż inny mógłby stworzyć koncepcję muzyki opartej bezpośrednio na emocjach nieskażonych żadną teorią? Zresztą same narodziny jazzu, ten fenomen wykształtowania się zupełnie nowego typu wrażliwości, biorącego początek od murzyna, który przyciska zdezelowaną trąbkę do ust i kształtuje nimi zasłyszane wcześniej melodie, na swój, zupełnie nowy, niespotykany dotąd sposób; swing, vibrato – odtąd trąbka już nie jest kojarzona z pompatycznością i fanfarami. Czy to wszystko miałoby miejsce, gdyby edukacja muzyczna rozciągnęła swoje rękawy także na ówczesnych, tamtejszych niewolników? Zapewne nie, a dziś wiemy jak decydujące było to dla późniejszych losów sztuki muzycznej. Czy nie podobną rzecz zrobił Philippe Petit, wyciągając sztukę akrobatyczną z cyrku i wykorzystując ją w wyjątkowy, bardzo osobliwy sposób? Nie miało to oczywiście tak kolosalnych następstw w jego dziedzinie jak wrażliwość murzyna w przypadku formowania się jazzu, ale mechanizm wyrwania konkretnej dziedziny z jej paradygmatycznych ram – jak pokazuje historia jazzu, nieprzewidywalny w skutkach – jest podobny. W owym wyrwaniu wszelka edukacja może utrudniać, często bowiem twórcę w tych ramach zbytnio zakorzenia, pozbawia fantazji i odwagi.
Nie sposób jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie unikając zbytnich symplifikacji, a twierdzenie o nieprzydatności edukacji na podstawie przytoczonych przykładów, bez wzięcia pod uwagę przeróżnych uwarunkowań, choćby w postaci specyfiki tamtych czasów i miejsc, byłoby z gruntu niesłuszne. Dziś dyletant ma raczej niewielkie szanse stworzenia czegoś unikatowego, a interkulturyzacja sprzyja i poniekąd zmusza twórców do szukania inspiracji wszędzie.
Grasz w wielu stylach muzycznych. Który z nich sprawia Ci największą satysfakcję?
Daniel Popiałkiewicz: Myślę, że na przestrzeni lat wykształcił mi się dość indywidualny, trudny do sprecyzowania język. Rzecz jasna on się jeszcze kształtuje. Zdecydowanie się na jeden styl, jako dający najpełniejsze możliwości, to jak wskazanie kobiety w swoim typie; to zdecydowanie ograniczające dla mojej wrażliwości. O określeniu estetycznej wartości i jednego i drugiego, decyduje coś bardziej ulotnego i niesprecyzowanego niż obiektywne kryteria, sztucznie tworzone probierze w postaci ładny/brzydki. Choć oczywiście niektórym to wystarcza.
Pierwszą płytę jaką nagrałem, zupełnie amatorsko, zawierała materiał heavy metalowy mojego autorstwa. Wcześniej jeszcze przeszedłem dość poważną fascynację bluesem, osiem lat szkoły podstawowej to edukacja muzyki klasycznej, moim instrumentem głównym był wówczas fortepian, nagrałem także dwie płyty i zagrałem wiele koncertów z Łoną (hip hop), z Tango Corazon Marcina Wyrostka gramy jeszcze co innego, ostatnie lata mojej drogi, to jak wiadomo skręt w stronę jazzu, nie licząc do tego mnóstwa skoków w bok, w postaci akcydentalnych przedsięwzięć. To daje duże doświadczenie, ale i dokładniejszy obraz tego, co konkretnie chcesz w życiu grać. Wykształtowanie się indywidualnego języka, tak ważnego w muzyce jazzowej, a moim zdaniem także decydującego w sztuce w ogóle, paradoksalnie zamykając przed muzykiem wiele dróg, jednocześnie otwiera dopiero przed nim prawdziwe możliwości. Nie jestem muzykiem sesyjnym, których umiejętności szczerze podziwiam. Nie postrzegam siebie także jako muzyka jazzowego, choć umownie tak siebie nazywam, by odbiorca wiedział czego się mniej więcej spodziewać. Tu dochodzimy do kwestii istoty jazzu; czym on właściwie jest? Na przestrzeni lat widzimy jak bardzo termin ten dostosowuje się do bieżących prądów. Jego plastyczność zdecydowanie powinna uczyć nas powściągliwości w wypowiadaniu stanowczych sądów na temat tego, co się pod nim kryje. Polecam jeden z moich artykułów na ten temat w dwumiesięczniku kulturalnym „Pogranicza”, jest to bowiem zbyt szerokie zagadnienie by rozważać je na łamach wywiadu. Dość powiedzieć, że Louis Armstrong mówił o bopowcach, że to nie jest jazz, tylko wprawki i pasaże. Sama zresztą ekipa Parkera w ramach kontestacji mówiła, że nie gra jazzu, lecz be-bop. Dziś styl ten funkcjonuje jako rodzaj jazzu.
Jest to kwestia semantyczna, nie mająca jednoznacznego, obiektywnego rozwiązania. Jeśli ktoś nazwie mój styl stylem x, lub w przypadku jeśli taki już istnieje, stylem x2, to się nie obrażę. Ten amalgamat wymienionych przeze mnie wpływów zakorzenił się gdzieś głęboko we mnie, i każdy odnaleźć można w mojej muzyce. Finalnie i tak każdy przefiltrowany jest przez moją osobistą wrażliwość, która docelowo tworzyć powinna nową jakość.
Czego oczekujesz od muzyki jako wykonawca i jej odbiorca?
Daniel Popiałkiewicz: Co ciekawe, inaczej podchodzę do muzyki jako wykonawca, inaczej jako słuchacz. Rzecz jasna w pewnym sensie jestem słuchaczem także podczas grania, lecz wówczas zaangażowane są też inne zakątki psychiki, emocji, zwłaszcza podczas improwizacji, jest to znacznie bardziej skomplikowany proces. Czyniąc znów analogię do prawdziwego piękna tego świata, powiem tak: to, że pociągają mnie kobiety nie oznacza, że chcę wyglądać tak jak one, byłoby to wbrew mnie. Podobnie w muzyce: słucham również – choć nie tylko – rzeczy, których w życiu bym nie zagrał, jednak nie wątpię, że rzeczy te, pozostawiają ślad na mojej wrażliwości i odbijają się w mojej muzyce.
Od muzyki oczekuję autentyczności, oryginalności, dobrego rzemiosła i piękna lub brzydoty. To cechy, które dla mnie decydują o wartości muzyki jako sztuki.
Używasz w grze wielu gitar. Czym się kierujesz w wyborze instrumentu?
Daniel Popiałkiewicz: Jakiś czas temu zredukowałem swoje instrumentarium. Niegdyś byłem w posiadaniu gitary klasyczno-elektrycznej, jeszcze kilku instrumentów wygranych przy okazji konkursów. Obecnie używam jazzówki, pełnego pudła Epiphone z przetwornikami Gibsona, struny szlifowane o grubości 12 cali, zapinam ją do niezawodnego (niestety tylko pod względem brzmienia) Jazz Chorusa 120. Gram także na desce Music Man, używając strun Ernie Ball 10, podłączam ją do Fendera Deluxe. W podłodze mam podstawowe efekty typu chorus, delay, flanger, kaczkę, przester firmy ToneBone, porządkujące wszystko loopery.
Kwestia brzmienia wydaje mi się najbardziej decydująca. Nie jestem fascynatem sprzętu muzycznego i zdecydowanie jest to dla mnie bardziej środek niż cel. Niemniej jednak prawdą jest, że różne brzmienie, różnie inspiruje. W najbliższej przyszłości zatem, zamierzam rozejrzeć się nieco za czymś nowym. Skłania mnie do tego także architektonika gitar, które posiadam. Po latach grania na pudle, malutki Music Man zapada mi się w brzuch. Mam już pewną markę na oku.
Jaką rolę przeznaczasz aranżacjom utworów i czego oczekujesz w ich realizacji od towarzyszących Ci partnerów?
Daniel Popiałkiewicz: Pomysł na sposób zagrania utworu jest kluczową kwestią przy decyzji o jego zagraniu. Epigońskie podejście do sztuki niczego nie wnosi i jest główną przyczyną stagnacji. Weźmy choćby za przykład tak ograny „All the Hing you are” z mojej płyty. Aranż, w którym temat powywracany jest prawie dosłownie do góry nogami, jest wykręcony melodycznie. Mianowicie każdy dźwięk melodii jest na akordzie, który względem następnego jest w relacji kwarty w górę, więc dominanty rozwiązującej się na tonikę, która jest dominantą do następnego akordu ect. Każdy akord więc możemy alterować. Jako, że melodia oparta jest głównie na tercjach tych akordów, umieściłem ją raz na tercji małej jako na alterowanej w górę nonie, a raz na wielkiej jako składniku akordu o durowym trybie. Przy czym gram ją dwudźwiękami w septymie wielkiej, w której melodia jest raz w górze, raz w dole, innymi słowy co drugi dźwięk przeniesiony jest o oktawę niżej względem właściwej melodii. Na dodatek tę melodię na dosłownie dwa dźwięki przejmuje linia basu, zaraz na początku tematu. Prócz tego na bazie harmonii, która zmienia się dwa razy szybciej niż w oryginalnej wersji, punkty w temacie zdają się być przypadkowe. Także formalnie utwór ten nabrał nowej jakości – solo gitary zdaje się być skąpe, natomiast jest to wynikiem założenia, że nikt konkretny nie gra sola, tylko jest kolektywna improwizacja na bazie harmonii. Nie wspominając o fakcie, że utwór kończy się w połowie tematu.
Jak się o tym mówi, mało można z tego zrozumieć i aranż zdaje się być nieco przeintelektualizowany. Słuchając natomiast efektu, myślę, że wrażenie jest porażające. Całość daje efekt paradoksu, polegającego na jednoczesnym odczuciu pozornego zamieszania i zaskakującej spójności. Jeśli ktoś zna temat, nie sposób go nie wysłyszeć, nie sposób także nie odnieść wrażenia, że ma się do czynienia z czymś nowym. A o to chyba chodzi w aranżacji.
Jeśli chodzi o moich towarzyszy, to nie odważyłbym się napisać tego aranżu dla innych muzyków niż Krzysiek i Maciek, mających tak szeroko otwarty umysł, będących tak wolnymi w sztuce ludźmi. Abstrahując od faktu, że to właśnie oni wywarli ogromny wpływ na moją percepcję muzyki. Nawiązując do wcześniejszego pytania, są to ludzie, którym edukacja w żaden sposób nie stanęła na drodze do oryginalności. Na naszych koncertach zaciera się granica pomiędzy utworami, pomiędzy free a formą, wreszcie pomiędzy pięknem a brzydotą. Pisząc ten aranż wiedziałem wybornie, że chłopaki zrealizują to doskonale, nadając utworowi tchnienie nowatorstwa.
Czym jest dla Ciebie improwizacja, która w Twoich wypowiedziach ma przecież szczególne znaczenie?
Daniel Popiałkiewicz: Przede wszystkim wydaje mi się, że sztuka improwizacji uczy bardziej świadomego grania, a co za tym idzie, także świadomego odbioru muzyki. Uczysz się myśleć konkretnymi składnikami akordów, z których każdy ma osobliwe znaczenie. Potrafiąc je świadomie ograć, potrafisz je również wysłyszeć przez co łatwiej ci je zinterpretować. Poza tym możliwość najgłębszego wyrażenia siebie, do absolutnej władzy nad każdym dźwiękiem i frazą w czasie rzeczywistym – tylko to daje najpełniejsze spełnienie swojej niepowtarzalności, indywidualności w muzyce.
Który element muzyczny preferujesz przede wszystkim podczas konstruowania kompozycji i przygotowania jej do realizacji?
Daniel Popiałkiewicz: Z psychologicznego punktu widzenia proces twórczy jest niesamowicie złożony, tajemniczy, jego dynamika nieokreślona. Przebiega różnie nie tylko u różnych twórców, ale także w sposób odmienny za każdym razem nawet u jednego artysty. Angażuje różne warstwy osobowości: intelektualne, emocjonalne, imaginacyjne. Nie bez znaczenia jest także umiejętność wykorzystywania reguł i zasad, jakąś rolę pełni na pewno przypadek. Trudno zatem wyodrębnić poszczególne etapy tego procesu. Jest zazwyczaj jakiś wewnętrzny niepokój, pojawienie się niewyraźnej wizji utworu, w momencie realizacji, np. wpisywania w komputer i słuchania jak to brzmi, zaczyna to podążać już swoją drogą, jeden pomysł inspiruje następny, itp. I tak utwór zaczyna żyć dopiero, gdy gra go cały skład, wówczas brzmi on jeszcze inaczej niż w założeniu. Chyba nie ma takiego elementu, który komponując preferowałbym najbardziej. Może melodia. Nie lubię kompozycji, które opierają się w znacznej mierze na akcentach jednego akordu. Zazwyczaj to nie jest dla mnie dobra kompozycja.
Na pewno nie jestem też zwolennikiem pisania na zamówienie, choć wiadomo, że niejedno arcydzieło powstało na zapotrzebowanie jakiejś instytucji, klasztoru. Osobiście na pierwszym miejscu, choć brzmi to górnolotnie, stawiam moje niczym nieskrępowane natchnienie. Jak trzeba coś wymyślić, albo usiąść wspólnie i coś nakreślić, mam pustkę w głowie.
Nagrałeś bardzo interesującą płytę w trio ze znakomitymi muzykami (Maciejem Garbowskim na kontrabasie i Krzysztofem Gradziukiem na perkusji – członkami zespołu RGG). Odwołuje się ona z jednej strony do tradycji jazzowej, a z drugiej wykracza poza jej schematy. Przywołuje mi w pamięci dokonania Pata Metheny z Jaco Pastoriusem, gdzie również harmonia pojawia się dosłownie albo w niedopowiedzeniu. Linearne prowadzenie narracji z kontrabasem daje dużo przestrzeni akustycznej. Czy to był zabieg świadomy pod względem estetycznym, czy bardziej wyrazowym?
Daniel Popiałkiewicz: Taki skład instrumentów na pewno daje wykonawcom sporo możliwości wyrazu, dlatego zdecydowałem się na trio. Jest dużo więcej niedopowiedzeń, większa płynność w interpretowaniu melodii, znacznie częściej z góry zdefiniowany jest kształt niż kolor. Więcej instrumentów dawałoby mniej miejsca na osobistą wypowiedź, okrojenie tego składu natomiast ograniczyłoby możliwości sonorystyczne. Stąd trio wydaje mi się wyjściem optymalnym, choć w najbliższych planach mam nieznaczne rozbudowanie składu.
Oczywiście walor estetyczny jest tu nie mniej istotny, natomiast jest to niejako wypadkowa opisanych zabiegów twórczych, finalnie oczywiście decydująca.
Czym jest dla Ciebie muzyka i czego byś życzył sobie i innym słuchaczom w jej traktowaniu?
Daniel Popiałkiewicz: Odpowiedź na to pytanie wymaga napisania książki. Oczywiście można krótko powiedzieć, że jest to dziedzina sztuki oddziałująca na zmysł słuchu. Lecz czym jest wówczas sztuka? Można rzec również, że muzyka to dźwięki wywołujące emocje. Ale czy emocji nie może wzbudzać odgłos wodospadu, kojarzący się np. z okolicznościami pierwszego pocałunku? Albo choćby cisza, w muzyce pauza. Czy zatem to co zrobił John Cage to wciąż muzyka?
Świetną rzecz zrobił Erik Satie, wprowadzając pojęcie muzak, na określenie muzyki służącej za tło codziennych czynności. Taką też muzykę komponował. Niestety ta idea dość szybko poszła dalej, wymykając się spod kontroli i przyczyniając się do stopniowej, masowej degradacji sztuki. Współcześni marketingowcy perfidnie wykorzystują ten sposób pojmowania muzyki. Jak wchodzisz do centrum handlowego, jesteś bombardowany dźwiękami. Dziś znane przeboje zredukowane są do kilkusekundowych dzwonków telefonicznych.
Sztuka użytkowa nie jest niczym niewłaściwym. Wprawdzie mając propozycje grania w programach telewizyjnych, świadomie odmówiłem, ale tylko dlatego, że nie czułem, że jest to dla mnie. Oszukiwałbym siebie i odbiorcę, a jak już wspominałem wcześniej, autentyczność jest decydująca. Jako twórca traktuję muzykę raczej w sposób eskapityczny. Ale w samochodzie lubię słyszeć kobiecy śpiew operowy, w intymnych sytuacjach świetnie sprawdza się r’n’b. Niemniej jednak cały ten proces deprecjacji zdecydowanie zaważył na dysproporcji, jaka cechuje stopień muzyki, którą się słyszy do tej, której się słucha, oczywiście na niekorzyść tej drugiej. A to właśnie słuchając muzyki, sprawdza się ona najpełniej jako sztuka, wtedy najpełniej realizuje się jej potencjał artystyczny. Nie wyobrażam sobie przesłuchania jakiejś nowej płyty inaczej niż na słuchawkach, w miarę możliwości oczywiście. Tego właśnie, poważniejszego traktowania muzyki, częstszego odbierania jej jako sztuki, słuchania jej, szukania w niej wspomnianej autentyczności, oryginalności, dobrego rzemiosła i piękna, wszystkim życzę.
Strona internetowa artysty: danielpopialkiewicz.com
Artykuł ukazał się w numerze 4/2010 miesięcznika Muzyk.