Mamy w „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza wielowarstwową metaforykę pojedynku na miny Syfona i Miętusa. Sacrum i profanum. Kapłan i błazen. Gęba jako egzemplifikacja zmagania się człowieka z formą. Jedna mina wymusza u innych kolejną. Gramy, udajemy – szczerość i autentyczność gubią się w zawiłości stosunków międzyludzkich. Najgorsze, że jak za często, to może zostać na zawsze. I wtedy bieda… Tyle Gombrowicz.
Od dłuższego czasu obserwuję u wielu naszych piosenkarek/piosenkarzy, wokalistek/wokalistów, też czasami muzyków (muzyczek nie napiszę chyba nigdy…), swego rodzaju nadinterpretację mimiczną. Robią miny, które mają sugerować głębię wyrazową i intensywność przeżywanych w czasie śpiewania emocji. Wyraz twarzy sugerujący wczuwanie się w muzykę ma wzmocnić przekaz. Wszystko zaczyna być sztuczne, nienaturalne i udawane. Do tego jeszcze często dochodzi nadmierna gestykulacja, sugerowanie ręką niemal każdej nuty, po co to?
Wkraczamy w świat lansu, pozerstwa i tupeciarstwa. Jest to również widoczne u jurorów w muzycznych programach telewizyjnych. Ci też z reguły nadinterpretują swoje reakcje. Epidemia jakaś, czy co? A, tak by the way, początkujący wokaliści, występujący w tych programach są często świetni i lepsi od oceniających.
Teraz będzie zrzędzenie starego dziada, że „kiedyś było lepiej”. Bo było. Jest ikonografia. Co chwila są w telewizji fragmenty festiwali opolskich chociażby. Zupełnie nie widać tego wszechobecnego dziś pozerstwa u Ireny Santor, Anny German, Anny Jantar i Jerzego Połomskiego, u Skaldów, Czerwonych Gitar i wielu, wielu innych. To były w tamtych czasach wielkie gwiazdy i mimo to nie oderwały się od rzeczywistości. Nie było takiej przytłaczającej oprawy, nagłośnienia, sprzętu, świateł, stu kamer na wysięgnikach i dronach. Była naturalność. Jeśli już dochodziło do uzewnętrzniania przeżyć towarzyszących interpretacji, miało to cios i siłę rażenia. Tak jak u Czesława Niemena czy Ewy Demarczyk.
A może chodzi o to, że dawniej śpiewało się na żywo? Trzeba się było skoncentrować i wykonać porządnie swoje. A może też piosenki broniły się same i nie trzeba było im „pomagać” pseudoteatralnym przerysem? Paradoksalnie, w „tamtych czasach” interpretacje były szczere i prawdziwe. Wiadomo, że wtedy artyści też bardzo chcieli zaistnieć, nie sięgali jednak po tak tandetne środki, jak teraz. Chyba było więcej klasy i najzwyklejszej przyzwoitości, po prostu pewnych rzeczy nie wypadało robić…
A nie musi tak być. „Czemu się nie wzorują na zagranicznych”, chciałoby się zacytować inżyniera Mamonia z „Rejsu”. Na tych najlepszych. Nie ma tego u Dianne Reeves, Stinga, Phila Collinsa, Billy Joela. Nie było u Beatlesów, u Arethy Franklin. Mało tego, można zaobserwować, również i u nas, że zjawiska opisane powyżej są odwrotnie proporcjonalne do próby artystycznej, do kunsztu i talentu. Czyli co? Prawdziwa, autentyczna sztuka broni się sama i nie potrzebuje tego teatrzyku?
Najlepiej jest jak artysta, wokalista czy instrumentalista, wykonuje na żywca, tak jak kiedyś. Jeszcze do tego dobrze, jak coś trudniejszego, a nie jakieś fidrygałki. Wtedy po prostu nie ma czasu na udawanie czegokolwiek. Trzeba umieć i skoncentrować się. Wtedy wszystko jest naturalne a emocje są prawdziwe i tyle.
Niestety rozpanoszyła się ta idiotyczna moda. Spotkać to można na każdym kroku. Do tego jeszcze wystarczy o samym sobie powiedzieć, że jest się najlepszym, w teledysku się zrobi miny i hulaj dusza piekła nie ma. A może to wszystko jest skutkiem braku wiary we własne siły i trzeba dowyglądać? Próbuję znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie, ale kiepsko mi idzie…
I tak się cały czas zastanawiam, kto z kim pojedynkuje się na miny? Kto się na to nabiera? Był Gombrowicz, to jeszcze spointuję Mickiewiczem. Poproszę więcej szczerości i prawdy. „Miej serce i patrzaj w serce”.
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 6/2019 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.