Czy 82 lata to dużo, czy tylko znamionuje wiek dojrzały? Buddy Guy, artysta co się zowie, udowadnia, że czas może, ale wcale nie musi stanowić żadnego kryterium. No bo proszę! Ciągle jeździ z koncertami, nagrywa, udziela wywiadów i jest szalenie aktywny. Posiada już sześć nagród Grammy, ale twierdzi, że „jeszcze jedna by mu nie zaszkodziła”. Być może jego życzeniom stanie się zadość, bo właśnie nagrał kolejny, świetny album, na którym już w tytule obwieszcza wszystkim, że „blues żyje i ma się dobrze”. A niby jak ma się mieć, skoro uprawiają go tacy muzycy, jak Buddy? Kiedy staje na estradzie z nieodłącznym kapelusikiem na głowie i rozpoczyna granie, od razu wiadomo, dlaczego Jimmy Hendrix i Eric Clapton uważali go za swego mistrza. Od razu dopowiem, że w przypadku tego, już osiemnastego studyjnego albumu Guy’a, o żadnym odcinaniu kuponów nie ma mowy. To premierowe nagrania, a nie jakieś przypominanie przeszłości.
Zdecydowaną większość utworów napisał jego przyjaciel, świetny muzyk i kompozytor, a w tym wypadku również producent, Tom Hambridge. Cała, przeszło godzinna płyta, to po prostu blues w stanie czystym, choć w różnych odmianach. Żadnych wycieczek w inne strony muzycznej rzeczywistości tutaj nie ma, bo zresztą po co, skoro potrafi brzmieć tak znakomicie? Guy wraz ze świetnymi muzykami pokazuje całe bogactwo bluesa, jego różnorodność i wielobarwność. Jeśli ktokolwiek uważa blues za smęcenie i powtarzany w kółko jeden układ harmoniczny, niech przesłucha ten krążek chociaż raz, a diametralnie zmieni zdanie. Gra tu gościnnie kilka gwiazd. W „Blue No More” towarzyszą mu James Bay i Jeff Beck. Ten drugi ma dług wdzięczności wobec swego nauczyciela, jak go publicznie nazywa, ponieważ Buddy zgodził się na wypełnienie pierwszej części jego amerykańskiej trasy. W „You Did the Crime” na harmonijce gra Mick Jagger, nazywający Guy’a „największym bluesmanem w całej historii”, a na gitarze w utworze „Cognac” gra Keith Richards. Akurat w tej kompozycji spotkali się razem Guy, Beck i Richards, więc nagranie takiej trójcy rewelacyjnych gitarzystów powinno przejść do historii!
Buddy zdecydowanie zaprzecza swemu wiekowi. Jego głos jest dźwięczny i bardzo pewny, do tego brzmi różnorodnie, zależnie od potrzeb interpretacyjnych. Chyba nie muszę dodawać, że jako gitarzysta wymiata znakomicie. Ile w tym jego muzykowaniu jest pozytywnej, pobudzającej do życia energii, ile uśmiechu i bluesa! Rewelacja! A dla stetryczałych, znudzonych sobą i otoczeniem pięćdziesięcioletnich staruchów, niedościgły wzór do naśladowania.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.buddyguy.net
Recenzja ukazała się w numerze 10/2018 miesięcznika Muzyk.