„No i co w tym dziwnego, że piszę piosenki i nagrywam płyty? Robię to całe życie!” Willie nie mógł zrozumieć pytania dziennikarza, który wypytywał o naprawdę niezwykłą inwencję twórczą artysty. Godna pozazdroszczenia: facet ma 86 lat, a co roku ukazuje się jego nowy krążek, ten jest 69. albumem studyjnym. Tematem przewodnim albumu są konie, Nelson na swojej farmie w Austin ma ich ponad sześćdziesiąt. Wszystkie miały pójść na rzeź. Śpiewa o nich, że są stare, przez to nikomu nieprzydatne, więc wielu ludzi pozbywa się ich za psi pieniądz… Aluzja mocno czytelna. Willie wie ile ma lat, mówi o tym ze swym specyficznym poczuciem humoru. W „Come On Time” zwraca się do czasu bezpośrednio: „Choć czasie, powiedz co przygotowałeś mi tym razem. Zabiorę twoje mądre słowa i spróbuję je zrymować”. „Mam jeszcze jedną piosenkę do napisania, jeszcze jeden most do spalenia i wiem, gdzie jest prawda…” („One More Song to Write”). Jednak najbardziej zawsze myśli o przyszłości. Dwa lata temu wydał płytę „God’s Problem Child”, na której znalazły się przekomarzania w jego stylu na temat uciekających lat. W zeszłym roku nagrał krążek „Last Man Standing”, też pełen zwierzeń starszego pana, a tegoroczny „Ride Me Back Home” uważa za zamknięcie trylogii poświęconej tym tematom. Po raz trzynasty zaprosił do wspólnego napisania kilku utworów oraz produkcji krążka, Buddy’ego Cannona. Buddy nie kryje podziwu dla przyjaciela: „Ten facet nigdy nie umrze i zawsze będzie tak wspaniały, jak dotychczas. Zawsze!” Willie sięgnął po dwie piosenki nieżyjącego już Guya Clarka, jedną swoją („Stay Away From Lonely Places”) powtórzył z 1972 roku. Najbardziej zaskakuje wybór przeboju „Just the Way You Are”, który autor, Billy Joel, wylansował w 1977 roku. Ten album muzycznie nie odbiega od poprzednich. To proste, melodyjne piosenki o wyraźnym przesłaniu, śpiewane w towarzystwie znakomitych, dojrzałych muzyków – przyjaciół. Jest ich kilku, akurat tylu, ilu trzeba. Grają na instrumentach akustycznych, jakby zebrali się w domu na wspólne muzykowanie. W jednej z piosenek synowie, Lucas i Micah śpiewają razem z tatą. Willie oczywiście śpiewa na swój sposób, przez kreskę taktową. Nie słychać w jego głosie upływu czasu, zresztą komponuje tak, by nie mieć kłopotów z wykonaniem. Najważniejsza u niego jest prawda i empatia do każdego słuchacza i to, że wierzy mu się w każdym momencie. Nie musi stosować żadnych tricków, bo po co? Zawsze prosty przekaz między artystą mającym coś do powiedzenia, a kimś, kto go chce wysłuchać, będzie najwspanialszy. To dlatego Willie pozostaje guru dla tysięcy muzyków, zresztą nie tylko amerykańskich.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 8/2019 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artysty: willienelson.com