Studio zlokalizowane w Pomorskim Parku Naukowo-Technologicznym w Gdyni dosłownie i w przenośni funkcjonuje w podziemiu – mimo wielu lat działalności i setek zrealizowanych produkcji, nie ma oficjalnej strony internetowej, a jednak jest znane nie tylko lokalnym artystom. Rozmawiał z nami założyciel i główny realizator SGP, Jakub „Kikut” Mańkowski.
Trudno znaleźć kompletną dyskografię studia czy twoje portfolio jako realizatora. Wymień kilka najważniejszych dla ciebie albumów, z którymi można by skojarzyć Sounds Great Promotion.
Jestem człowiekiem, który nie dba o takie rzeczy jak strona internetowa czy notowanie płyt, przy których pracowałem. Nie mam do tego głowy, za dużo rzeczy się tu dzieje. Zrobiłem pewnie około 150–200 płyt, ale nie zapisuję tego i nie opowiadam o tym. Do najważniejszych dla mnie momentów na pewno zaliczyłbym pracę przy solowym albumie Jordana Rudessa z Dream Theater [„Explorations” z roku 2014 – przyp. Red.]. Bardzo ważna jest dla mnie także najnowsza płyta Damiana Ukeje „Uzo”, z którą jestem emocjonalnie związany jako współtwórca. Album Blindead „Affliction…” był ważny chociażby dlatego, że dzięki niemu wielu artystów dowiedziało się, że ktoś taki jak ja miksuje czy produkuje. Zrobiłem dwa pierwsze albumy Obscure Sphinx, rejestrowałem też z nimi najnowszy „Epitaphs”, ale miksy zrobili w innym studiu. Pracowałem z Behemothem, ale to była praca typowo inżynierska, nagrywaliśmy w studiu Radia Gdańsk. Z nieco innych klimatów robiłem płyty Sylwii Grzeszczak, nagrałem pierwszą płytę Eweliny Lisowskiej w 2013 roku, a aktualnie pracujemy nad jej nowym albumem.
Zdarza ci się występować także w roli producenta. Nie wszyscy artyści czy zespoły rozumieją tę funkcję w procesie tworzenia albumu, odczytując ją często jako niechcianego gościa, który wtrąca się do ich muzyki. Czy mógłbyś wytłumaczyć, na czym powinna polegać współpraca na linii artysta–producent?
U nas nie funkcjonuje w świadomości młodszych artystów takie pojęcie jak producent. W pierwszej kolejności kojarzy im się ono z kimś, kto siedzi w studiu, włącza Pro Toolsa, nagrywa i składa to wszystko do kupy – czyli jest mylone z funkcją realizatora. Faktycznie jest tak jak mówisz, że ludzie nie są chętni do tego, żeby pozwolić komuś grzebać w ich muzyce. Wymaga to dojrzałości, żeby otworzyć się na taką formę współpracy. Trzeba mieć dystans do swojej twórczości, by dopuścić myśl, że ktoś może po prostu słyszy ją inaczej – nie chodzi o to, że wie lepiej, bo nie ma czegoś takiego – i że w tej odmienności spojrzeń jest jakieś bogactwo. Ci artyści, z którymi pracuję jako producent, są otwarci na tego rodzaju interakcję i zdają się na tę fuzję doświadczeń. Duma wtedy zostaje za drzwiami i wszyscy gramy do jednej bramki, bo mamy wspólny cel. Tego trzeba mieć świadomość.
Nie reklamujesz się specjalnie, a jednak współpracujesz z wieloma znanymi artystami. Jak to się dzieje?
Nikt nie kojarzy tego studia, ale wiele osób kojarzy mnie i to mi wystarczy. Ja nie mam ciśnienia żeby wypromować to miejsce. Sam nawet nie nazywam tego studiem, ja na to mówię „Nora” albo „Dziupla”. To tylko trzy małe pomieszczenia, w których wiecznie jest bałagan, bo nie mam kiedy ich posprzątać; to jest specyficzne miejsce, ale ludzie którzy tu przychodzą, wracają, więc coś tu musi być.
Jak długo już działa Sounds Great Promotion?
W przyszłym roku będę obchodził dziesięciolecie prowadzenia studia i chciałbym to jakoś stosownie uczcić. Kiedy otwierałem to studio, w ogóle nie wierzyłem, że to wypali. Tylko Nergal mówił mi „stary, zobaczysz, to się uda”. Ja myślałem, że potrwa to dwa lata i będę musiał zamykać, gdy skończy się preferencyjny ZUS i koszty mnie zjedzą. Okazało się, że działa to do dzisiaj i tak naprawdę jest coraz lepiej.
Otwarcie studia Sounds Great Promotion to nie był początek twojej działalności z realizacją nagrań. Jak zaczynałeś?
Robiłem to dużo dłużej już wcześniej, mniej więcej od roku 1997 czy 1998 nagrywałem na komputerze, a decyzja o otwarciu studia to było takie sformalizowanie tej działalności, wynikające z potrzeby zorganizowania sobie konkretnego miejsca do pracy. Wcześniej robiłem to w domu, miałem jeden pokój zaadaptowany do pracy nad nagraniami, ale w pewnym momencie uznałem, że muszę już wyjść z tym na zewnątrz, potrzebuję miejsca, do którego mogę wprowadzić ludzi itd. Więc otworzenie studia było tak naprawdę bardziej zwieńczeniem jakiegoś początkowego etapu mojej „kariery” jako realizatora niż jej początkiem.
Jak zatem wyglądało to na samym początku, jak pracowałeś, jaki miałeś sprzęt?
Nie miałem sprzętu. Miałem wieżę Sony i komputer z kartą dźwiękową [śmiech]. Na początku nagrywałem w ogóle na dwa magnetofony i wgrywałem to potem do komputera. Później za zwrot podatku kupiłem sobie jakieś słuchawki Fostexa i kartę M-Audio – coś już z tym można było zrobić. Potem spotkałem się z Liberem, nagrywaliśmy razem z zespołem Pneuma piosenkę do filmu „Towar” Abelarda Gizy. Od razu złapaliśmy wspólny grunt i postanowiliśmy założyć zespół. Ale zamiast wydawać pieniądze na studio, Liber postanowił, że zainwestuje w sprzęt, na którym wspólnie nagramy materiał. Kupił dla mnie jakiś preamp, mikrofon, monitory, żebym mógł jakoś pracować i od tej pory mogłem zacząć działać w miarę na poważnie. Tak to się toczyło do momentu, kiedy wystąpiłem o dotację unijną na otwarcie działalności, mój projekt wygrał konkurs i mogłem zainwestować w miejsce, w którym jestem teraz. Wcześniej był komputer, Sound Forge, Cubase… zaczynałem tak jak wszyscy, czyli bez szału.
Możliwości, którymi dzisiaj dysponują osoby rozpoczynające zabawę z dźwiękiem są wielokrotnie większe…
Tak, ale ja uważam, że ograniczenia są niesamowicie inspirującą i motywującą rzeczą. Jeżeli musisz szukać własnych rozwiązań, bo technologia jaką masz nie pozwala na zrobienie czegoś – z takich poszukiwań rodzą się najfajniejsze rzeczy, bo trzeba coś obejść, użyć jakiegoś sprzętu inaczej niż zwykle. Teraz dostęp do urządzeń studyjnych jest praktycznie nieograniczony, wszystko jest na wyciągnięcie ręki, nawet jeśli chodzi o ceny. Pamiętam jak chciałem kiedyś kupić pierwszy mikrofon, to w grę wchodziły kwoty od około 4 tysięcy złotych w górę. Nie było jeszcze tych wszystkich budżetowych produktów i marek, jakie mamy dzisiaj, były tylko drogie, markowe klamoty, to było dla mnie zupełnie poza zasięgiem. Teraz jeśli masz tysiąc złotych, kupisz za to jakąś kartę i mikrofon, i możesz coś już z tym zrobić. To jest super, że młodzi ludzie mają do tego dostęp. Ja wpatrywałem się w zdjęcia na stronach magazynów branżowych, gapiąc się na pokazywany tam sprzęt jak cielę w malowane wrota, wiedząc, że nigdy go sobie nie kupię.
Dzisiaj jednak na szczęście sprzęt masz trochę lepszy…
Tak, ale nie ekscytuję się sprzętem, nie kupuję dużo gratów. Mam piątkę dzieci, które pochłaniają większość mojego budżetu, ale od czasu do czasu oczywiście kupię coś do studia. Być może chciałbym mieć jakieś urządzenia, żeby sobie poeksperymentować, pobawić się, czasem serce szybciej zabije, jak zobaczę jakiś ciekawy kompresor, który fajnie byłoby mieć, ale tak jak powiedziałem, mnie ograniczenia inspirują i radzę sobie bez tego. Największym komplementem dla mnie jest kiedy ktoś, kto zna to studio, słysząc zrobione przeze mnie nagrania pyta z niedowierzaniem „To było robione tutaj, w tym studiu? Brzmi super!”. Tak miałem ostatnio w przypadku nowej płyty Ukeje. Okazuje się więc, że w takiej norze, jeżeli tylko masz pomysł i świadomego artystę, to możesz zrobić dobry dźwięk, nie dysponując konsoletę Neve za milion dolarów i nie wiadomo czym jeszcze. Wszystko zaklęte jest w świadomości i głowie otwartej na nowatorskie rozwiązania. Nie twierdzę oczywiście, że drogi sprzęt jest nikomu do niczego niepotrzebny; sądzę, że z jakiegoś powodu kosztuje on tyle, ile kosztuje. Mam raczej na myśli, że ja dysponując tym co mam, potrafię sobie z tym poradzić i uzyskać często równie dobre rezultaty.
Ale skoro płytę można nagrać wszędzie to czy tradycyjne studia nagrań są jeszcze potrzebne?
Nie uważam, że można nagrać płytę wszędzie. Na pewno bębny potrzebują naprawdę dobrego pomieszczenia. Sam jeśli tylko mam na to budżet, uwielbiam nagrywać w studiu Custom 34 – to dla mnie fenomenalne miejsce ze świetnym klimatem, znakomitym live roomem i wszystkim czego potrzebuję, by ukręcić dobre brzmienie perkusji. Niedawno zrobiłem tam ślady bębnów na płytę „Safehaven” zespołu Tides From Nebula i to są dla mnie bębny życia, nie zrobiłbym ich w ten sposób nigdzie indziej. To nie jest tak, że można nagrywać absolutnie wszędzie. Można próbować, ale dopiero jeśli masz pomysł i wiedzę na ten temat, a dopiero na trzecim miejscu jest sprzęt.
Komuś, kto chce nagrać swoją pierwszą płytę poleciłbyś raczej iść do studia, czy te pieniądze przeznaczyć na podstawowy sprzęt i zrobić to samemu w warunkach partyzanckich?
Na początku radziłbym skorzystać z pomocy kogoś, kto się na tym zna, czyli skierować się do studia nagrań.
Nie raz już spotkałem się z opiniami muzyków, którzy nie przepadają za przebywaniem w studiu nagrań – wolą komfortowo i na spokojnie nagrywać sobie w domu, bez presji czasu i obecności obcych ludzi wokół.
Być może nie trafili oni do tej pory na odpowiednią osobę, bo cały fenomen takiej pracy polega na interakcji między ludźmi, a to wymaga odpowiedniej chemii. Jeżeli sam będąc w sytuacji muzyka trafiłbym na pana realizatora, który ma nos na kwintę i tylko mówi „nierówno”, „źle”, „jeszcze raz”, to mnie też by się nie chciało nagrywać w takich warunkach. Ale kiedy trafisz na pasjonata, zapaleńca, który powie ci „słuchaj, a zagraj inaczej”, „spróbujmy w ten sposób”, to on cię inspiruje. Trzeba po prostu najpierw znaleźć człowieka, z którym będziecie się dobrze rozumieć, a potem studio, w którym można razem przeprowadzić nagrania. Dlatego poleciłbym jednak wejście do studia, ale z odpowiednią osobą za konsoletą. Bo jeśli za te same pieniądze sam kupisz sprzęt, to masz przed sobą długą drogę do przebycia zanim nauczysz się go w miarę dobrze obsługiwać, może to potrwać przynajmniej parę lat.
Dostęp do wiedzy jest obecnie bardzo duży. Czy lepiej na własną rękę uczyć się z książek i internetu, czy iść na jakieś kursy albo zaliczyć formalną edukację na wyższych studiach?
Ciężko mi powiedzieć, bo ja tego nie studiowałem. Mam kolegów po inżynierii dźwięku, którzy byli zdegustowani tym, że do piątego roku na politechnice nie mieli nic wspólnego z dźwiękiem; była matematyka i fizyka, a niczego praktycznego się nie nauczyli – to musieli nadrobić dopiero po studiach, już na praktykach czy w pierwszej pracy. Na pewno warto samemu zgłębiać ten temat, czytać książki, magazyny i strony poświęcone realizacji dźwięku, bo rzeczywiście dostęp do wiedzy jest ogromny. Ja też chętnie z tego korzystam, oglądam masę filmików na YouTube z różnych sesji nagraniowych, podpatruję jak ktoś ustawia mikrofony itd. Oglądam, słucham, czytam, to jest też dla mnie ważne.
Ale mamy też przesyt tego typu materiałów. Jak z tego chaosu wyłowić informacje naprawdę wartościowe i rzetelne?
Trzeba wiedzieć gdzie i kogo pytać. Dla mnie jako dla osoby która miksuje, pewnym źródłem jest na przykład portal Mix With The Masters. Są tam szkolenia prowadzone przez najlepszych z najlepszych, to są ludzie, którym możesz ufać. Czasami widzę filmiki przygotowane przez osoby czy studia o wątpliwym autorytecie i mimo że sam nie jestem alfą i omegą, to mając jednak jakąś wiedzę w tym zakresie, łapię się za głowę ze zdumienia, czego oni tam uczą. Dlatego naprawdę trzeba selekcjonować dane i wiedzieć gdzie ich szukać.
Rozmawiał: Mikołaj Służewski
Kontakt ze studiem Sounds Great Promotion: [email protected]
Artykuł ukazał się w numerze 10/2016 miesięcznika Muzyk.
Sounds Great Promotion Sounds Great Promotion
Sounds Great Promotion Sounds Great Promotion
Sounds Great Promotion Sounds Great Promotion
Sounds Great Promotion Sounds Great Promotion
Sounds Great Promotion Sounds Great Promotion