Na temat Phila Collinsa w ostatnich latach słychać różne opinie, na ogół niekorzystne. Przede wszystkim zarzuca mu się, że marnotrawi czas na kolejne rozwody, że sztucznie usiłuje podgrzać atmosferę wokół siebie i zachowuje się w sposób mało odpowiedzialny. Co prawda ostatnie miesiące przyniosły bardziej optymistyczne wiadomości, ponieważ muzyk, mimo nie najlepszej formy fizycznej, ogłosił powrót na estradę, a na pierwszy koncert bilety sprzedały się w ciągu niecałej minuty! Nowa trasa nazywa się „Jeszcze nie umarłem”. Taki sam tytuł nosi jego autobiografia, która wyszła pod koniec października.
Zaskakujące, że w dobie masowo ukazujących się „autobiografii” niemal wszystkie pisane są przez fachowców, głównie dziennikarzy muzycznych, a nie zainteresowane gwiazdy, tymczasem Collins napisał ją naprawdę sam! To dobrze o nim świadczy, tym bardziej, że jest bardzo dobrze napisana i czyta się ją świetnie. Co ważniejsze, sprawia wrażenie, przynajmniej w obszernych fragmentach, szczerej opowieści, choć przecież wiadomo, że sam zainteresowany za nic się do absolutnie niedobrych dla siebie faktów nie przyzna. No chyba, żeby były one powszechnie znane. Phil szczegółowo opisuje swój dom, rodzinę, wzajemne relacje, dziecięce klęski. Opowiada, jak w młodości marzył o karierze aktorskiej, uczył się nawet w stosownej szkole, ale miłość do perkusji, czy też szerzej mówiąc muzyki, wygrała. Co prawda kilka ról zagrał, poznał aktorski trud, choć były i są to doświadczenia sporadyczne. Wedle jego deklaracji długo i mozolnie pracował na to, aby i muzyka go polubiła.
Autor z detalami opisuje drogę do powstania Genesis, a potem przebieg własnej kariery. Philowi najwyraźniej zależy na rozliczeniu się z własną przeszłością, zwłaszcza jej niechlubnymi momentami, z grzechami denerwującego wszystkich muzyka, którego pierwsze duże sukcesy zdecydowanie przerosły. Robił wtedy rzeczy, których teraz się najzwyczajniej wstydzi i za nie przeprasza. Traumy młodości i rozliczenia z własnymi słabościami zajmują sporo miejsca w książce. Momentami te wynurzenia są na granicy dobrego smaku, choć do jej przekroczenia szczęśliwie nigdy nie dochodzi. Najwięcej stron poświęca oczywiście muzyce, czy raczej światkowi show-biznesu, którego stanowi istotną cząstkę już od kilkudziesięciu lat. Opisując niektóre fakty i postawy zawodowych kolegów starannie dobiera słowa, nie chce przecież sobie zatrzaskiwać ważnych drzwi. Uważny czytelnik bez trudu może doczytać wiele historii między wierszami.
Collins pisze „dobrym piórem”, lekko, z dużym dystansem i autoironią. Całość podzielona jest na szereg rozdziałów, posiadających tasiemcowe, często śmieszne tytuły. Oczywiście sporo jest zdjęć dotychczas nigdzie nie publikowanych. Jeśli ktoś poszukuje książkowego prezentu pod choinkę, powinien wziąć tę książkę pod uwagę.
Więcej informacji na stronie publicat.pl/wydawnictwo-dolnoslaskie.