Spotkanie wyróżnionych w tytule płyty gigantów improwizacji gitarowej i fortepianowej podobno było nieuniknione. Tylko los sprawił, że odbyło się ono w miłościwie nam panującym 2006 roku. Podobno też każdy z nich – gdy swego czasu posłyszał drugiego – od owej chwili zafascynowania o niczym już tak nie marzył, jak na wypełnienie się wspomnianego przeznaczenia. Czy tak było na pewno, trudno nam tutaj dowieść, ale o tym jednak, że stosunek obu twórców do wspólnego projektu był szczególnie osobliwy, świadczą nie tylko ich własne wypowiedzi, ale także pośrednio tytułowa strona dołączonej do albumu książeczki. Jest na niej wyłącznie enigmatyczne tło w tonacji niebieskiej (o zmiennej intensywności) bez nazwisk gitarzysty i pianisty oraz jakiegokolwiek tytułu. Sugeruje tym samym pokorę autorów dzieła wobec powstałej przy ich pomocy materii muzycznej, będącej odtąd wartością, z jednej strony nienazywalną, a z drugiej – w pełni samoistną. Proszę darować mi ten zamierzony sarkazm, ale trochę mnie wprowadza w zażenowanie sytuacja, gdy wybitni artyści ujawniają w celach marketingowych swoje prywatne (obojętnie, czy prawdziwe, czy koloryzowane) przypadki związane z zawodową działalnością. A wcale nie muszą tego czynić, bowiem i tak wielcy są. Paradoksalnie, patos towarzyszący pojawieniu się na rynku zajmującego nas kompaktu jest w konsekwencji, w następstwie jego wysłuchania, niemal groteskowy. Otóż zawartość jego okazuje się być bardzo intymną, szlachetną i wspaniale zinterpretowaną. To równocześnie kolejna propozycja methenowskiej, przede wszystkim, wizji muzyki częściowo improwizowanej. Na taką ocenę wpływa nie tyle ilość kompozycji Pata znajdujących się na CD (a jest ich siedem wobec trzech Brada), co idiom estetyczny panujący w zaprezentowanych formach. Stanowi go wyraźna kontynuacja wszelkich wcześniejszych, a dobrze znanych z dorobku zespołów Pata Metheny’ego, idei. Tak więc, podstawą stylistyczną jest tu szeroko pojęta kompilacja nurtów amerykańskiej muzyki prezentowanej w idiomie kojarzonym właśnie z tym gitarzystą. Tym jednak, co przesuwa ową optykę zdecydowanie silniej niż dotychczas w kierunku orientacji jazzowych jest oczywiście obecność herosa akustycznych klawiatur, Mehldaua, który jednak znacznie poskramia swoje zwyczajowe drążenia melodyczno-harmoniczne na rzecz bardziej uzasadnionego wyrazem estetycznym kompromisu z zamysłami swojego kolegi. Niebieska płyta jest w zasadzie zapisem gry wspaniałego tandemu. Co interesujące, ani na chwilę barwa fortepianu połączona z brzmieniami gitar patowskich nie nuży słuchacza, a muzykalność wykonawców i ich umiejętności budowania narracji inicjują wyłącznie satysfakcję. W dwóch kompozycjach pojawia się sekcja rytmiczna w osobach kontrabasisty Larry’ego Grenadiera i perkusisty Jeffa Ballarda. Te utwory zdecydowanie odbiegają od reszty i stanowią swojego rodzaju cenzury w dramaturgii całości. Pat przypomina sobie wówczas własne elektryczne grupy, a Brad swoje akustyczne tria i rozwijają jeszcze szerzej skrzydła. W sumie album stanowi wskazaną pozycję dla każdego wrażliwego melomana, a powinien być obowiązkową lekturą dla improwizujących muzyków.
Tekst: Piotr Kałużny
Recenzja ukazała się w numerze 11/2006 miesięcznika Muzyk.