Tytułowe pytanie jest w gruncie rzeczy retoryczne, by nie powiedzieć, głupie. Każdy z nas przecież dobrze wie, że wszyscy fani ulubionego przez nich stylu słuchają go zawsze z największą satysfakcją i darzą szczególną estymą. Przykładowo, miłośnicy disco polo kochają ich ulubioną muzykę tak mocno, że mogą przy niej tańczyć nawet przez całą noc. Z kolei fani klasyki, a zwłaszcza melomani Chopina – w trakcie trwania konkursu jego imienia – potrafią nawet kilka godzin dziennie, i to przez parę tygodni, siedzieć nieruchomo w fotelach filharmonicznych by chłonąć na okrągło dzieła wielkiego kompozytora. Cóż więc niezwykłego jest w fakcie, że bluesfani nie nudzą się bluesem?
Blues jest jedynym nurtem muzycznym w świecie, który narodził się z elementów opozycyjnych wobec siebie kultur muzycznych. I tak, społeczność kolonizatorów wykonywała muzykę, bądź to artystyczną i religijną, komponowaną przez profesjonalistów, bądź to ludową i użytkową, tworzoną najczęściej przez amatorów. A niezależnie od statusu tych autorów, jak i rodzaju gatunków, które tworzyli, muzyka ta była ewenementem na Ziemi. Swoją całkowitą odmienność zawdzięczała temperacji wysokości dźwięków i przyjęciu dla niej symbolicznej notacji. Temperacja stroju pozwoliła narodzić się skalom muzycznym: sześcio- i siedmioskładnikowym oraz wielogłosowi – nazwanego harmonią, albo jak wolą niektórzy uparci teoretycy, harmoniką – podlegającemu już zamysłom twórczym. Zapis nutowy, umożliwił wirtualizację muzyki na papierze. O ile pierwsza z wymienionych innowacji wniosła do twórczości akustycznej coś niewiarygodnie wspaniałego, o tyle druga, wymusiła, oprócz niewątpliwie pozytywnego efektu utrwalenia kompozycji na pięcioliniach, niedobre kompromisy dotyczące rytmu, frazowania, dynamiki i barwy.
Uproszczenia te – a przecież diabeł tkwi w szczegółach – spowodowały marazm pulsacyjny i sztuczne, spekulacyjne podejście do artykułowania treści muzycznej. Wprawdzie w twórczości artystycznej te negatywy nabrały z czasem szczególnej wartości – co, można wytłumaczyć tym, iż w sztuce obowiązuje, m.in. deformacja realiów – nie zmienia to jednak faktu, że nuty spełniają rolę papieru ściernego, wygładzającego, by nie powiedzieć niwelującego, wszelkie niuanse muzyczne. I nic tu nie pomogą, nawet najbardziej detaliczne, opisy słowne umieszczone przez kompozytorów nad pięcioliniami. Oznajmiają one jedynie, co oni wyobrażają sobie odnośnie interpretacji ich utworów. Jednak wielkości i jakości tych wyobrażeń nie da się wyrazić żadnym językiem mowy. Czasami byłoby chyba lepiej, żeby dali sobie spokój z pisaniem niewyrażalnego i podążyli za mądrością wielkiego Bacha, który nie gmatwał czytelności nut dodatkowymi napisami, pozostawiając wykonawcy pełną swobodę.
Muzyka afrykańskich niewolników i Indian wyrażała kulturę archetypiczną. Tworzona w stroju naturalnym bez obecności jakichkolwiek progów odległościowych między dźwiękami, wymuszała, by każdą melodię artykułowano techniką glissanda (przechodzenia z usytuowania jednego dźwięku na położenie drugiego poprzez płynne pokonywanie wszystkich wysokości leżących między nimi). Stąd pojęcie czystości intonacyjnej nie istniało (byłoby absurdem mówić o czymś, że nie stroi, kiedy nie wiadomo jaka częstotliwość miałaby temu określeniu odpowiadać). Skale muzyczne stanowiły szablony pięcioskładnikowe (pentatoniki), a ewentualny wielogłos nie podlegał żadnym spekulacjom (zawsze był elementem niedokreślonym, niemożliwym do przewidzenia). Nie powstał też wobec tej twórczości zapis muzyczny. Dzięki temu przekazywana wyłącznie poprzez improwizowane naśladownictwo zachowywała autentyczną, nie pozbawioną pulsacji rytmikę, artykulację dynamikę i barwę. Jej ogromną siłą był przekaz muzycznej energii bez mentalnych spekulacji. Stanowiła autentyczny wizerunek przeżyć emocjonalnych.
Opisane wyżej, biegunowo odległe dwa światy muzyczne, w wyniku społecznych uwarunkowań panujących przed kilkoma wiekami na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, dostąpiły niekontrolowanego zderzenia. Stanowiło ono proces chaotyczny, pozbawiony jakichkolwiek przemyśleń prowadzących do jego uporządkowania. I to właśnie stanowiło największe szczęście dla narodzin bluesa.
Blues powstawał w kręgu kultury afroamerykańskiej, w okresie niewolnictwa. Muzyka była jedyną dziedziną, w której przedstawiciele tej kultury mogli wypowiadać się bez ograniczeń i bez cenzury. Tylko dzięki niej nie czuli się gorsi od białej społeczności. Co więcej, mogli bez obawy o własną skórę asymilować atrybuty muzyki komponowanej w systemie równomiernie temperowanej wysokości dźwięków do własnej twórczości. Obce im były jednak wszelkie zasady i reguły muzyki stanowiącej zachodnioeuropejskie wzorce. Kompilowali zatem te składniki tak, jak im wydawało się najlepiej. A tą oceną były ich własne odczucia. Dzisiaj możemy już udowodnić, że były one zgodne z naturą dźwięków, z ich konstrukcją alikwotową.
Blues jest nadal jedyną estetyką muzyczną, która łączy elementy archetypu dźwiękowego, z jego kilkusetletnią deformacją artystyczną. Te skrajności wyzwalają szczególną energię, która wzbudzając rezonans w osobie uwrażliwionej na ten przekaz, czyni z niej wiernego słuchacza na zawsze.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 12/2015 miesięcznika Muzyk.