„Ja jestem prostym człowiekiem, nie lubię się domyślać co i jak, nie umiem kombinować. Pewnie dlatego wszystko musi być dla mnie proste i zrozumiałe. Wybrałem muzykę i poprzez nią porozumiewam się z innymi. Nie muszę znać żadnego normalnego języka, bo ten każdy zna i rozumie. A blues? Widzisz, on mi jest najbliższy, czuję go. Ale nie tylko do mnie przemawia, do mnóstwa innych też. To taka prosta opowieść o każdym z nas. Wcale nie trzeba być czarnym, jak ja, ani Amerykaninem, bo te opowieści opierają się na przekazie uczuciowym. Jakieś dziesięć lat temu mój basista przyniósł mi nagrania Chińczyka, który śpiewał bluesy. Śpiewał po chińsku, czy tam mandaryńsku, ni cholery nie rozumiałem słów, ale było w tym tyle emocji, że o mało się nie popłakałem. I to właśnie jest blues, rozumiesz? Wszystko, o co w nim chodzi…”
Wczesne lata i pierwsze kroki w muzyce
Riley B. King urodził się na farmie położonej tuż obok miasteczka Itta Bena w stanie Missisipi. Jego rodzice dzierżawili część plantacji bawełny. Miał cztery lata, gdy matka związała się z innym mężczyzną i uciekła z domu, więc Riley był wychowywany przez babkę, mieszkającą niedaleko, w Kilmichael. Matka zmarła pięć lat później, a ojciec nigdy nie był zainteresowany losem syna, zmuszonego do ciężkiej pracy na swe utrzymanie. Miał dwanaście lat, gdy za astronomiczną dla siebie kwotę 15 dolarów, kupił pierwszą w życiu gitarę.
Kilku akordów nauczył się sam, choć bardziej od gitary pociągało go śpiewanie w miejscowym chórze kościoła baptystów. Chciał zostać śpiewakiem gospel, ale pastor dobrotliwie zwrócił mu uwagę, że jego z natury zachrypnięty głos nie bardzo nadaje się do śpiewania hymnów na cześć Pana. Wobec takiego autorytetu młody człowiek postanowił sobie dać spokój z gospel, choć jeszcze próbował swych sił, też bez powodzenia, w grupach The Elkhorn Singers i St. John Gospel Singers. Wobec tego z większym szacunkiem zaczął traktować gitarę i ćwiczył zawzięcie.
Nie trzeba było wybitnego umysłu, by dostrzec, że granie w barach, na potańcówkach, czy na weselach, stwarza możliwości bardziej godziwego i lżejszego zarobku od zbierania bawełny, podobnie jak wystawienie kapelusza podczas muzykowania na ulicy w Memphis, do którego się przeniósł. Z przeprowadzką nie miał właściwie wyboru, bo nieszczęśliwie rozbił traktor na farmie podczas prac polowych i bał się konsekwencji. W Memphis mieszkał jego kuzyn, bardzo znany wówczas bluesman, Bukki White, który poświęcił trochę czasu młodemu krewniakowi.
Przygoda z bluesem i wpływ Memphis
„Nawet nie spostrzegłem, kiedy blues stał mi się najbliższy. W tamtych czasach i okolicach blues był wszechobecny. Wszędzie, w barach, na ulicy, w eleganckich lokalikach, jeśli tak je można szumnie nazwać, grano i śpiewano te tęskne pieśni. One pozwalały przetrwać najgorsze momenty. Pełno było fantastycznych śpiewaków, którzy przybywali z Delty Missisipi i śpiewali na rogach ulic. Dziś każdy z nich śpiewałby jako objawienie w Carnegie Hall, a wtedy byli traktowani jako forma ulicznego folkloru. Utkwił mi w pamięci taki chudy jak patyk śpiewak, mówili na niego Johnny.
Śpiewał najczęściej siedząc na jakiejś skrzynce, nosił flanelową koszulinę, miał wszystkiego ze dwa zęby i ciemną gitarę, z którą robił, co chciał, często z użyciem szyjki od butelki na małym palcu. Głos miał jak po niedoleczonym zapaleniu gardła, ale czasem potrafił też ryknąć nim znienacka. Nie głodował, zawsze obok niego był wianuszek ludzi. To był geniusz, wiele się od niego nauczyłem. On nie śpiewał gardłem i nie grał rękoma, u niego blues wychodził z serca, z potrzeby podzielenia się swoim losem, bólem i życiem.
Absolutnie nie roztkliwiał się nad sobą, nie mówił jak mu źle, tylko opowiadał. A jego prawda i szczerość powodowały, że był wielki i przekonujący. Słuchającym go, mnie też, często leciały łzy. Boże kochany, myślałem sobie, żeby tak raz zagrać, jak Johnny! Zrozumiałem, że dobry blues musi być taką opowieścią o życiu, inaczej jest bez sensu. Johnny nauczył mnie przy okazji, że zawsze są tacy, którzy mają bardziej pod górkę niż ja, więc nie ma co wydziwiać i się skarżyć”.
Początki kariery i rozwój jako B.B. King
Szybko założył swój pierwszy zespół, który po niedługim czasie zyskał w całej okolicy spore uznanie. Jednocześnie pracował w lokalnej stacji radiowej WDIA jako prezenter płytowy. Przez pierwszych wielbicieli B.B. King nazywany był The Beale Street Blues Boy, co sam zainteresowany skrócił najpierw do słów Blues Boy, a potem do literek B.B. W 1949 roku dla małej wytwórni Bullet, nagrał swój pierwszy singiel, „Miss Martha King”. W tamtym czasie producentem płyt B.B. był najczęściej Sam Philips, późniejszy szef założonej przez siebie, słynnej wytwórni Sun Records, gdzie startowali między innymi Elvis Presley i Johnny Cash. W 1952 roku przeniósł się do wytwórni Modern, w tym mniej więcej czasie powstała grupa muzyczna B.B. King Review.
Szczyt popularności i liczne przeboje
Jego kariera nabierała coraz większego rozpędu. Kluczowe stały się tu nagrania z okresu 1950-1962. Pierwszy, ogólnoamerykański przebój, nazywał się „3 O’Clock Blues”, był na czele listy Billboardu w lutym 1952, od tamtego czasu B.B. King stał się błyskawicznie ważną figurą w amerykańskim rhythm & bluesie.
Zaraz potem rozpoczął się prawdziwy wysyp przebojów w jego wykonaniu, nazbierało się ich wówczas co najmniej kilkanaście: „You Know I Love You’, „Woke Up This Morning”, „Please Love Me”, „Sweet Little Angel”, „Partin’ Time” oraz „Someday”. Kontrakt płytowy obejmował również promocyjne występy w wielkich salach tak opiniotwórczych miast, jak Waszyngton, Chicago, Los Angeles, St. Louis czy Detroit, oraz kilkadziesiąt koncertów w bardziej kameralnych salach, restauracjach i klubach, mieszczących się w południowych stanach USA.
Historia gitary Lucille
Właśnie w małej dziurze Twist, w stanie Arkansas, podczas występu Kinga, nagle rozgorzała poważna kłótnia między dwoma mężczyznami, o kobietę imieniem Lucille. Występ przerwano, wszyscy uciekli, ale B.B. po chwili wrócił po swoją gitarę. Tej chwili starczyło, by obaj krewcy panowie zadźgali się wzajemnie nożami. Na pamiątkę tego wydarzenia B.B. King uroczyście ochrzcił swą ciemną gitarę imieniem Lucille. Z czasem stało się tak, że każdą nową gitarę nazywał tym samym imieniem. Zawsze to był Gibson ES-355.
W 1980 roku słynny producent uhonorował artystę, wypuszczając pierwszą limitowaną serię gitary B.B. King Lucille Model. Tę historyczną, pierwszą Lucille, ofiarował King naszemu papieżowi, podczas jego słynnego spotkania z artystami amerykańskimi. „Papież wziął ode mnie gitarę, długo ją trzymał w ręku z wyraźną przyjemnością, następnie przekazał komuś ze swego otoczenia, popatrzył na mnie tym swoim pełnym miłości spojrzeniem, objął serdecznie i powiedział: God bless you. To była najszczęśliwsza chwila mojego życia, gdybym mógł, skakałbym z radości”. Następna Lucille została mu skradziona z hotelu, ale jeszcze tego samego dnia podrzucona do sklepu z karteczką: „Mistrzu, przepraszam, nie wiedziałem, że to pana. Proszę o wybaczenie!”
Artystyczna droga Kinga
Szybko wzrastająca popularność Kinga nie była rzecz jasna kwestią przypadku, lecz systematycznego rozwoju artystycznego. Zawsze zwracano uwagę na jego niezwykle umiejętne korzystanie z wielkiej, ludowej tradycji grania i śpiewania bluesa, jak i podpatrywania wielkich tego stylu. Jednym z jego mistrzów stał się T-Bone Walker, pionier tak zwanego jump bluesa i elektrycznego bluesa, czyli tych samych nurtów, które uprawiał B.B. King. Byli i inni, równie istotni wirtuozi, jak Blind Lemon Jefferson i Charlie Christian, ale wielu znawców tematu twierdzi, że kolejnym, wielkim mistrzem Kinga był sławny Django Reinhardt, o znikomych, jak wiadomo, związkach z bluesem.
B.B. King łączył też ludowy i miejski blues, gospel, jazz, tworząc z tego wyborny tygiel, w jakim wielką rolę odgrywała niebywała technika, którą przez lata sobie wypracował. Jako pierwszy zastosował coś, co nazwano string bending, rodzaj specyficznego atakowania strun palcami. Podziwiano jego wibrata, specyficzny, śpiewny i piękny dźwięk o wielkiej łagodności i cieple. Mało kto pozwalał sobie wówczas na takie traktowanie gitary w bluesie. Zachwycał dyscypliną w grze, bo przy całym bogactwie i wspaniałej technice, zawsze był oszczędny w ilości dźwięków, nigdy nie było w jego solówkach jednego tonu za dużo, ani za mało. Po prostu wystarczająco, by przekazać niebywałe emocje. Mówiono, że ma „ścisły umysł gitarowy”.
Magazyn Rolling Stone umieścił go w 2003 na trzecim miejscu gitarzystów wszech czasów, a w 2011, na szóstym. Do tego dochodziła jego wokalistyka. To oczywiste, że bluesmani nie mają głosu stentorów, zupełnie inne wartości są tu w cenie, ale właśnie ogromnie specyficzny i niepokojący głos, jakim obdarzyła go natura, brzmiał genialnie, a przy tym B.B. wspaniale umiał się nim posługiwać. Tak jak siedemdziesiąt lat temu, gdy zaczynał, tak i nadal wydaje się nam wręcz organicznie zrośnięty z bluesem.
B.B. King jako jeden z trzech królów bluesa
Kiedyś krytycy ustanowili trzech królów bluesowej gitary, zostali nimi Albert King, Freddie King i on. Tamci już dawno odeszli, na estradach pozostał sam: ostatni z największych mentorów tradycji bluesa z Delty Missisipi. Naturalną koleją rzeczy pokolenia Muddy Watersa i Johna Lee Hookera też zabrakło, więc jemu przypadł tytuł króla bluesa. „Co mi tu gadacie, że jestem jakimś królem? To nieporozumienie, zawsze będę żałował, że nie skończyłem żadnej szkoły. Nie mogłem sobie na to pozwolić, bo padłbym z głodu, ale to nie znaczy, że jestem zadowolony z rzucenia nauki w diabły, gdy miałem piętnaście lat. Teraz mógłbym lepiej grać, komponować, śpiewać, być ciekawszym człowiekiem. A tak, do wszystkiego musiałem dochodzić sam, po omacku, to cholernie niewygodne i czasochłonne. Posłuchajcie młodszych, choćby takiego Claptona, jak on gra! Jasne, że teraz młodzi mają boskie życie. Kupi sobie taki sto płyt, przestudiuje sprawę w Internecie i już ma wzorce, do jakich ja musiałem się dobijać latami. Za to jestem z tych, co na własne uszy słyszeli geniuszy z Delty. Jechałem za ostatnie pieniądze autobusem, żeby posłuchać tych prawdziwków. Oni nigdy nie słyszeli nikogo poza sąsiadami, często za instrument mieli dłonie wybijające rytm. A jak śpiewali! Wiedzieli o życiu wszystko, potrafili to przekazać, to naprawdę byli artyści, ja jestem tylko wyrobnikiem”.
Nieustająca praca i oddanie dla muzyki
Ten wyrobnik zawsze ogromnie dużo pracował. W 1956 roku, gdy rozbłysła jego gwiazda, dał 342 koncerty! „Kilkadziesiąt lat praktycznie żyłem w samochodzie. Miejscowości myliły mi się, estrady zawsze takie same, widzów więcej albo mniej. Myliły mi się dni tygodnia i o tym, że jest niedziela, przekonywałem się po ludziach idących do kościoła. Ale powiem wam, że żadnego występu nigdy nie zawaliłem i nie odbębniłem. Grałem z temperaturą, rozstrojem żołądka, z zapaleniem gardła, ale na tyle dobrze, na ile mogłem. Bo ci ludzie zapłacili za to, żeby mnie słuchać. Miałem im odbierać radość słuchania? Zawsze jesteś tak dobry, jak ostatni koncert, który zagrałeś”. Jeszcze dwa lata temu nie schodził poniżej 200 występów rocznie, a przecież sporo nagrywał, dając się też często zapraszać do nagrań innych. Nagrał 43 albumy studyjne, 16 koncertowych i 138 singli. Jednak ta pracowitość musiała się odbić na jego życiu rodzinnym. Miał dwie żony, obie odeszły, bo jak długo można nie widzieć męża w domu? Na pytanie o dzieci, B.B. King odpowiadał: „Podobno mam piętnastkę i pięćdziesięcioro wnucząt, tylko nie pytajcie, jak się nazywają”. On, który przeszedł piekło braku rodziców, sam fundował swoim taki los. Coś za coś!
Tradycjonalizm i szacunek w muzyce
Uważał się za skrajnego tradycjonalistę. Grał zawsze na wzmacniaczu lampowym typu Fender Twin, z maksymalnie podbitą górą i nieznacznie podkręconym dołem, a do tego pokrętło głośności dochodziło do końca skali. Uważał, że w ten sposób nie musi tracić czasu na regulacje we wzmacniaczu, wystarczyło posługiwać się pokrętłami na gitarze. Najbardziej wielbionym jego wzmacniaczem był Gibson Lab Series, dziś trudno dostępny. Żeby taki kupić, kiedyś nadłożył ponad 500 mil!
Jako szef zespołu wymagał zawsze wysokiej formy od wszystkich, głównie od siebie. Z drugiej strony zwracał się do swych muzyków z ogromnym szacunkiem, z podaniem dłoni na dzień dobry. Nie zdarzyło się, żeby w obecności kogokolwiek ze swoich palił, ani tym bardziej pił. „Pan Bóg naprawdę dał jedno przykazanie: kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. Jak będę kochał moich ludzi, oni będą szanowali mnie i pracę!”
B.B. King: Inspiracje i osiągnięcia
Ogromnie cenił Franka Sinatrę, uważał go za najlepszego pieśniarza świata, a jego klasyczny album „In the Wee Small Hours” przesłuchiwał każdego dnia. To była przyjaźń z wzajemnością, Frank załatwił mu pierwszy kontrakt w Las Vegas jeszcze wtedy, gdy panowała tam segregacja rasowa. Piętnaście razy otrzymywał Grammy, a w 1987 przyznano mu dodatkowo Grammy za osiągnięcia całego życia, grywał dla czterech gospodarzy Białego Domu, miał dyplomy honorowe wielu uczelni, posiadał National Medal of Arts, Presidential Medal of Freedom, przyjęto go do Rock and Roll Hall of Fame, Blues Hall of Fame, American Hall of Fame, Hollywood Bowl Hall of Fame i sto innych…
Życie na scenie i poza nią
W 2006 roku postanowił rozstać się z estradą wielkim tournee po różnych krajach świata. Dwa lata później rzeczywiście zniknął na parę miesięcy i oczywiście wrócił, choć z reguły grywał w mniejszych salach, na siedząco. Kochał koncerty, a publiczność jego, zawsze miał komplety. Od dawna był otyły i mało się ruszał, dwadzieścia lat temu zaczęła mu dokuczać cukrzyca, ale niewiele się nią przejął, nadal jadał i pił to, co lubił. Lekarstwa przyjmował, był twarzą kilku kampanii diabetyków.
Koniec życia i trwałe dziedzictwo
3 października 2014 roku śpiewał w House of Blues w Chicago. Nagle poczuł się fatalnie, w połowie kolejnego utworu przerwał, a ludzie z ekipy wynieśli go z estrady. 1 maja był dwukrotnie hospitalizowany, ale nie chciał zostać w szpitalu, wydał oświadczenie, że czuje się świetnie. 14 maja zasnął i już się nie obudził.
Zostawił po sobie tysiące uczniów i naśladowców, są jego nagrania, kompozycje i przede wszystkim, setki milionów wielbicieli. W zeszłorocznym wywiadzie o swej przyszłości wyrażał się filozoficznie i przewidująco. „Co tam będę gadał, kocham życie i przeżyłem je ciekawie. Jak kiedyś odejdę, chociaż się do tego nie palę, to wiedzcie, że was też kochałem. Tam też będę grał, chyba Bóg ma tam jakiegoś Gibsona! Trzymajcie się. Niech was Bóg błogosławi!”
Tekst: Andrzej Lajborek
Oficjalna strona internetowa: www.bbking.com
Zdjęcie: B. B. King podczas koncertu w Deauville (Francja) w 1989 roku; fot. Roland Godefroy (CC BY-SA 3.0)
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.