Płyta coraz rzadziej przypomina książkę – zamkniętą całość, w której poszczególne rozdziały śledzi się zgodnie z zamysłem artysty. Serwisy streamingowe, umożliwiające dostęp do pojedynczych piosenek i tworzenie własnych playlist, pozbawiają muzyków ostatniego słowa w kwestii ich własnej twórczości. I tak „Discipline” King Crimson może znaleźć się pomiędzy „Help” The Beatles a drugą częścią Beethovenowskiej „Sonaty Księżycowej”.
Od całości do fragmentu
Na początku dwudziestego wieku publikowanie muzyki w formie książki–albumu, w którego kieszeniach mieści się kilka płyt, było związane z ograniczeniami wykorzystywanych nośników – technologia zmuszała do dzielenia wydawnictwa na pojedyncze utwory, a następnie spajania kolekcji w tom opatrywany wspólnym tytułem. Choć kolejne udoskonalenia środków przekazu, w tym zwiększenie pojemności płyty, zwolniły wydawców z obowiązku oprawiania muzyki w papierową, wielostronicową obwolutę, album jako forma prezentowania zestawu piosenek na stałe przyjął się w branży.
Współcześnie coraz częściej odchodzi się od zamkniętej formy albumu, gdzie dźwięk, obraz, faktura papieru tworzą jeden przedmiot, wielowymiarowe doświadczenie, w które zaangażowany jest nie tylko słuch, ale także wzrok i dotyk. Cyfryzacja nagrań uniezależniła muzykę od fizycznych nośników, a tym samym otworzyła przed twórcami zupełnie nowe możliwości komponowania (długości albumu nie ogranicza już pojemność płyty czy kasety) i rozpowszechniania nagrań, a słuchaczom zapewniła dostęp do wręcz nieograniczonej liczby utworów.
It’s a all about the single
Sprzedaż muzyki w Internecie zmieniła relację między dźwiękiem a obrazem, ale sieć nie jest w tym pionierem – o tym, że „wideo zabija gwiazdę radia” zespół Buggles śpiewał już na początku lat osiemdziesiątych, w pierwszym teledysku jaki pojawił się na antenie legendarnej stacji telewizyjnej MTV. Z pewnością, serwisy oferujące możliwość zakupu wybranych utworów zamiast całej płyty, sprawiły, że samo pojęcie „albumu” zostało redefiniowane, a do osiągnięcia międzynarodowego sukcesu wystarczy jedna wpadająca w ucho piosenka lub pomysłowy klip – latynoamerykański przebój minionego lata odnotował na portalu YouTube niemal 5 000 000 000 wyświetleń przez rok od umieszczenia go w sieci.
Nowe drogi
Wielu artystów decyduje się na rozwiązania minimalistyczne: prezentację premierowej muzyki wyłącznie w wersji elektronicznej, do płatnego odsłuchiwania za pośrednictwem serwisów streamingowych lub udostępnienie twórczości do pobrania za darmo, na zasadach licencji Creative Commons – tak swoją siódmą płytę studyjną „The Slip” wydał zespół Nine Inch Nails. Na stronie grupy znalazły się zarówno pliki audio (także w wysokiej jakości), jak i szata graficzna, a cały proces wydawniczy (od miksów, przez mastering, opracowanie grafiki i tekstów, wreszcie publikację w sieci) zajął Trentowi Reznorowi… pięć dni. „Dziękuję Wam za lojalność i nieustające wsparcie przez te wszystkie lata – ja stawiam”, brzmiał adresowany do fanów NIN dopisek Reznora.
Powrót do źródeł
Na antypodach takiej strategii znajduje się używanie Internetu do komunikacji skoncentrowanej wokół wizualności, korzystanie ze zdobyczy kinematografii i tworzenie przekazu, w którym obraz i dźwięk uzupełniają się lub stanowią wręcz równoważne elementy artystycznej koncepcji.
W 2016 roku Beyoncé zaprezentowała swój drugi album wizualny „Lemonade”. Na opublikowanej w formie elektronicznej i CD/DVD płycie, znalazło się dwanaście piosenek i taka sama ilość teledysków. Te ostatnie nie są jednak tłem, swobodnymi impresjami budującymi nastrój, a krótkometrażowymi filmami, gdzie słowa danego utworu pełnią rolę dialogów, zaś muzyka staje się ścieżką dźwiękową do każdej z opowieści.
W limitowanej, winylowej wersji płyty (zatytułowanej „How to Make Lemonade”) materiały wideo zastąpiono obszernym, kilkusetstronicowym albumem z fotografiami, dokumentującymi pracę wokalistki. Książka dołączona do nagrań mogłaby stanowić samodzielny album – znakomite zdjęcia o wysokich walorach artystycznych pozwalają zajrzeć za kulisy muzycznego biznesu, jednak dopiero w zestawieniu z muzyką i osobistymi tekstami piosenkarki ożywają, nabierając pełni znaczeń.
Dziennik z podróży
Podobny kształt przyjął album brytyjskiego gitarzysty i producenta Stevena Wilsona „Insurgentes”. Kolekcjonerska wersja płyty składa się z winyli i oprawionej w twardą, materiałową obwolutę książki, zawierającej zdjęcia w dużym formacie. Jednak w przeciwieństwie do „Lemonade” – przygotowywanej w warunkach studyjnych (w gronie utytułowanych producentów takich jak Justin Timberlake, Sia, Pharrell Williams) – „Insurgentes” powstawała w ruchu i stanowi zapis kilkumiesięcznej podróży muzyka do Meksyku, Japonii i Izraela.
Każda z piosenek na płycie (tytuł albumu nawiązuje do najdłuższej ulicy w Mexico City, gdzie odbyła się część nagrań), to swoisty dziennik z drogi, osobiste notatki opublikowane w formie słowno-muzycznej: podczas pracy nad poszczególnymi utworami Wilson rejestrował ślady instrumentów i wokalu we wnętrzach, które zainspirowały go swoją historią, atmosferą, akustyką.
Próba przekazania za pomocą muzyki nastroju chwili i emocji związanych z przebywaniem w danym miejscu, wytwarza sytuację, w której odbiorca, słuchając „Insurgentes” w zupełnie innej przestrzeni, zaczyna stąpać po śladach artysty, powtarza jego kroki i doświadcza – przepuszczonej przez wrażliwość twórcy – audiosfery nieznanych mu światów.
Confiteor
Wykreowana przez Wilsona muzyczna podróż to także muzyczny manifest, wyraźne opowiedzenie się za komponowaniem sprzężonym z autentycznym przeżywaniem rzeczywistości i wsłuchiwaniem się w nią. Zaprzeczeniem takiego podejścia jest produkcja – sterylnie izolująca podmiot w czterech ścianach studia, skoncentrowana na wydajności, wytwarzaniu popularnych (innymi słowy, dobrze sprzedających się) piosenek.
W dokumentalnym filmie (wydanym osobno na DVD), stanowiącym rewers samego albumu, kilkukrotnie pojawiają się sceny, w których muzyk roztrzaskuje iPody, symbolizujące niszczące działania koncernów wydawniczych: komercjalizację muzyki i sprowadzanie jej do roli łatwego w dystrybucji, nośnego produktu, bez dbałości o jakość dźwięku i wierność zamysłom samych artystów.
Zbieracze wrażeń
Słuchacze są zmęczeni. Choć dla wielu z nich przenośne odtwarzacze i serwisy streamingowe to najłatwiejszy (a przy tym niedrogi) sposób na stały dostęp do ulubionej muzyki, od kilku lat sprzedaż płyt winylowych gwałtownie rośnie, a wśród miłośników tego nośnika zdecydowanie przybywa osób, u których zainteresowanie czarną płytą nie wynika z sentymentu do dawnych trzasków czy wspomnień – są oni zbyt młodzi, by pamiętać czasy powszechnej obecności gramofonów.
Okazuje się bowiem, że w tym ciężkim, mało poręcznym i niedoskonałym przedmiocie kryje się magia, której potrzebuje większość pasjonatów, traktujących muzykę jako coś więcej, niż przyjemną rozrywkę: możliwość obcowania z zamysłem cenionego artysty i rytuał, rozpoczynający się od przeglądania okładek, wyboru albumu do posłuchania, a kończący opuszczeniem igły na czarną, gładką powierzchnię i zanurzeniem w dobrze znanych dźwiękach.
Tekst: Zuzanna Ossowska
Artykuł ukazał się w numerze 3/2018 miesięcznika Muzyk.