Jeden z najważniejszych głosów współczesności, bard kilku pokoleń, Bob Dylan, nagrał właśnie trzydziestą trzecią płytę studyjną. Jak przystało na wielkiego artystę zawsze zaskakiwał, jednak tym razem ilość niespodzianek jest zdecydowanie większa, niż zazwyczaj. Po pierwsze Dylan, dziś sześćdziesięcioośmioletni mężczyzna już wie, że pora przestać zajmować się głupstwami, takimi jak zbawianie świata i dociekania polityczne, którym poświęcił mnóstwo czasu i energii, tylko zacząć śpiewać o sprawie najważniejszej, czyli o miłości. Trudnej, zmysłowej, czasem beznadziejnej, najrzadziej ciepłej i bezpiecznej, ale przecież wartej zachodu i poświęcenia. Wielkie uczucie widziane przez pryzmat barowych zwierzeń, wystrychniętego na dudka kochanka i żarliwych oświadczeń, raczej nieczęsto ostatnio zdarzały się u Boba. Część zaprzysięgłych miłośników i przeciwników barda zawrzała na wszelkich forach internetowych, przyjmując to niemal jako zdradę. Jak to? On, wielki i niepowtarzalny ośmiela się śpiewać o takich drobiazgach? Uspokajam: łatwo można doszukać się innych, nie tylko męsko-damskich odniesień, bo Dylan nie byłby sobą, gdyby takich nie zafundował. Stary lis, jak to zawsze czynił, po swojemu bawi się zaproponowaną konwencją i chętnie wyprowadza słuchaczy w pole. Poza tym wspomnianej dyskusji nie rozumiem. Czy artysta musi być wiecznym zakładnikiem swych fanów sprowadzonym do realizacji li tylko ich oczekiwań? Nonsens! Jednak o wiele większe zaskoczenie od treści utworów polega na tym, że ten największy poeta rocka, kandydat do literackiego Nobla, jakiego każde słowo poddawane jest drobiazgowym analizom wielkich i domorosłych krytyków, teraz pozwala współtworzyć z sobą teksty Robertowi Hunterowi, piszącemu niegdyś dla Grateful Dead! Nie wiadomo czemu tak zrobił, zresztą po raz pierwszy od dziesięcioleci, ale to też jego sprawa. Sam w całości napisał jeden utwór na dziesięć tu pomieszczonych. Kolejna niespodzianka tkwi w warstwie muzycznej. Nie, nie zaczął śpiewać czysto, jego głos po staremu jest zachrypnięty i zdarty, choć o dziwo, brzmi mocniej niż ostatnio. Dylan nigdy nie czuł się zaszufladkowany do jakiegokolwiek stylu, choć nie będzie przesadą twierdzenie, że w ostatnim czasie ponownie zaprzyjaźnił się z country, po którym na tym krążku zostało już tylko nikłe wspomnienie, w postaci dźwięku bandżo i mandoliny. Powiedziałbym, że teraz raczej przeszedł na stronę bardzo szeroko rozumianego bluesa z dodatkiem folku. Są tu także rytmy latynoskie, sporo akordeonu. Często jego grupa brzmi nie do końca spójnie i czysto, niczym zespół na wieczorkach tańcujących po północy, ale odbieram to zabieg absolutnie świadomy, podkreślający dynamikę wykonań samego Dylana. Proszę pamiętać, że producent krążka to sam Dylan ukrywający się pod pseudonimem Jack Frost. Sam mistrz jest w bardzo dobrej formie, wyraźnie chwycił kolejny oddech, a wiek mu w tym szczęśliwie nic nie przeszkadza. Album jest moim zdaniem nie tylko zaskakujący, ale po prostu świetny. Na dodatek u nas kosztuje naprawdę mało.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 7/2009 miesięcznika Muzyk.