Jakiś czas temu zapowiedzieli, że kończą karierę. Pożegnalna trasa koncertowa trwa do dziś. Mimo że występują od 1965 r., scenicznego wigoru może pozazdrościć im wielu debiutantów. Dodajmy do tego rozbuchaną scenografię, bezgraniczne oddanie fanów, dziesiątki ponadczasowych przebojów i mamy przepis na koncert doskonały.
W momencie, gdy kurtyna z logiem trasy „Crazy World” opada, zespół rozpoczyna show. Już pierwsze dźwięki „Going Out With a Bang” sprawiają, że fani szaleją ze szczęścia. W zasadzie te słowa mogłyby wystarczyć za całą relację. Bo stan euforii utrzymywał się przez cały czas występu. Scorpions to jednak zbyt „starzy wyjadacze”, by nie zastosować zasady Hitchcocka. Pierwsze utwory to w ich wypadku tylko początkowe trzęsienie ziemi.
Panowie mimo wieku wykazali się niesamowitą sprawnością fizyczną. Szczególnie Rudolf Schenker, który by utrzymać taką formę trenuje jakieś piekielne triathlony. On nie tyle biega po scenie, on na niej szaleje, a przecież jeszcze musi precyzyjnie grać na gitarze – przede wszystkim Ginson Flying V.
Klaus Meine, czyli drugi z założycieli, czyli głos i twarz Scorpions miał fantastyczne dzień. Głos silny, czysty, wszystkie wysokie tony imponująco wyciągane. Skutecznie rywalizował z Rudolfem w sprintach po scenie. Brązowy medal na podium w kategorii „showman wieczoru” należy się dla Mikkey’a Dee. To prawdziwa „bestia za garami”, jak powiedział stojący obok mnie fan. Dee grał równo jak przystało na zawodowy metronom, ale słychać było, że oddaje się każdemu rytmowi całym sobą. Solówkę wykonał latając z całym zestawem ponad głowami fanów.
Setlista koncertu nie różniła się od innych koncertów na tej trasie, zawierając głównie najbardziej znane utwory: „Big City Nights” czy „The Zoo”. Scorpions w tym względzie przypomina nieco ACpiorunDC. Jakby chcieli powiedzieć: wybierasz się na nasz koncert? Dostaniesz to, co najlepsze. Nie będzie dziwactw, gramy ostro, szybko, a czasem spokojniej. A jeśli pamiętasz nas sprzed lat, to też coś będzie. Wtedy graliśmy jeszcze ostrzej i ciężej. Oczywiście, nie mogło zabraknąć gwizdanego przez publiczność „Wind Of Change” i jak zawsze wzruszających rockowych ballad: „Holiday” oraz „Send Me An Angel”, które zostały zaprezentowane w akustycznym aranżu.
Koncert zakończył się bisami, bo jakże mogło być inaczej, składającymi się z dwóch najbardziej znanych hitów grupy, czyli „Still Loving You” oraz coś, na co wszyscy czekają „Rock You Like a Hurricane”! Ergo Arena chyba trochę zadrżała od euforii, jaką fani zgotowali muzykom na koniec. Nie dziwne, to przecież porywający kawałek.
Najbardziej wyróżniającym się aspektem koncertu Scorpions był kontakt z publicznością. Niecodziennie spotyka się zespół, który ma tak prawdziwy i szczery kontakt z fanami zaczynając od pierwszej piosenki, a kończąc na ostatniej. Ilość uśmiechów, radosnych spojrzeń czy masa prezentów: pałeczki, kostki, setlisty stwarzały wyjątkową atmosferę. Widać, że zespół naprawdę cieszy się z grania dla polskiej publiczności. A Polacy nie pozostają im dłużni.
Zabawne, ale koncert dał fanom tyle emocji, że kiedy nastąpił mały blackout części miasta i niektórzy fani musieli wracać do domów w ciemnościach od razu skojarzyliśmy to z fantastycznym albumem Scorpions.
Był też support, polski zespół Lion Shepherd, który zaprezentował naprawdę ciekawy kawałek muzyki. Panowie tylko powinni popracować nad urozmaiceniem kompozycji, część utworów była zbyt podobna, co po pewnym czasie stało się męczące.
Tekst: Klaudia Żyżylewska
Zdjęcia: Jakub Janecki / Prestige MJM
Strona internetowa grupy Scorpions – www.the-scorpions.com