Wojciech Staroniewicz, saksofonista i kompozytor poruszający się w bardzo szerokim spektrum stylistycznym (od maintreamu po jazz elektryczny, nie stroniący również od fuzji jazzu z muzyką etniczną), jest jedynym spośród polskich saksofonistów jazzowych półfinalistą Międzynarodowego Konkursu Improwizacji Jazzowej w Waszyngtonie, gdzie znalazł się w gronie najlepszych saksofonistów z całego świata. Jako sideman – bardzo chętnie zapraszany przez wielu muzyków (wieloletnia współpraca z norweską grupą Loud Jazz Band oraz sekstetem Włodzimierza Nahornego), od lat występuje także jako solista z Polską Filharmonią Kameralną Sopot Wojciecha Rajskiego. Jako lider, natomiast, właśnie opublikował dwunastą w swojej dyskografii płytę z autorskim materiałem, stanowiącym kontynuację projektu „North Park” z 2019 roku.
Kiedy rozmawialiśmy przed trzema laty o Twoim projekcie „North Park”, powiedziałeś, pamiętam: „wiele rzeczy się dzieje tak, że po prostu, nagle przychodzi, jakby z nieba”… Tym razem, sytuacja jest w pewnym sensie odmienna – masz już stabilny skład, wypracowane brzmienie, ale… No właśnie: opowiedz, jak zrodził się pomysł kontynuacji projektu Twojego kwintetu i w jakich okolicznościach powstawał.
Wojciech Staroniewicz: Tym razem „z nieba” to spadła nam pandemia, która bardzo zamieszała w życiu, chyba każdego, nie wyłączając muzyków. Ale, do rzeczy. Kontynuowanie pracy z zespołem po nagraniu płyty „North Park” i zagraniu koncertów, nie jest wynikiem jakiejś finezyjnej kalkulacji. To raczej poczucie, że to świetny zespół, że jest dobry vibe i trzeba iść dalej.
W skład Twojego kwintetu wchodzą: Erik Jonahhessen (puzon), Dominik Bukowski (wibrafon, marimba), Paweł Urowski (kontrabas) oraz Przemysław Jarosz (perkusja, udu). Opowiedz, bo to ciekawe, w jaki sposób w ogóle doszło do zawiązania składu, dlaczego wybrałeś akurat tych a nie innych muzyków do swojego składu?
Wojciech Staroniewicz: Od dawna planowałem zrobić coś wspólnie z Erikiem, który przez wiele lat grał w Loud Jazz Band. Chodziło mi o to ciemne brzmienie – saksofon tenorowy i puzon. Pamiętam, jak zareagował Dominik, gdy powiedziałem mu o zamiarze zaangażowania puzonisty. Powiedział Oooo!… Przyjąłem to jako oznakę, że pomysł jest ciekawy. Poza tym, Erik gra w bardzo swoisty sposób. Trafia jakby w sedno tego, do czego puzon jest stworzony. Rozumiesz o co mi chodzi, to jest slide trombone a nie harmonia guzikowa, choć nie mam nic przeciwko niej. Jest malarski, a to mi bardzo odpowiada. Obecność Dominika była od początku oczywista. Myślimy o muzyce w podobny sposób. Jest nie do zastąpienia. Z nim konsultowałem dobór muzyków. Zresztą, to Dominik podsunął pomysł zaproszenia Przemka Jarosza. To był bardzo dobry wybór. Paweł Urowski wydaje mi się jednym z najciekawszych kontrabasistów młodego (chyba mogę tak powiedzieć) pokolenia. Ma super brzmienie i poważne podejście do muzyki. Okazał się też bardzo kreatywny podczas prób.
Miałam przyjemność rozmawiać z każdym z muzyków tworzących kwintet, każdy z nich – stawia wyraźny nacisk na wolność, jaką pozostawiasz im w zakresie swobodnych improwizacji. Co, według Ciebie, jest najważniejszym, by stworzyć zespół idealny, który nie tylko zagra perfekcyjnie przygotowany przez Ciebie materiał, ale i przy tym – nie zgubi własnej indywidualności?
Wojciech Staroniewicz: No właśnie indywidualność, muzyczna osobowość muzyków. Ich własny język, zaangażowanie. To jest koniecznie potrzebne. Perfekcja wykonania jest istotna, ale nie najważniejsza. Ważne jest, żeby jednak stworzyć taką przestrzeń, w której wszyscy będą pracować na wspólny rezultat. Mam na myśli kształt muzyki, jej nastrój, brzmienie. Tu przytoczę anegdotkę: Zapytano bodaj Wayne’a Shortera, czy ma jakąś radę jakie cechy powinien mieć dobry leader? Odpowiedział po namyśle „you gotta get gigs” – musisz dostawać koncerty. Nie dostajesz, to nie jesteś dobrym leaderem (śmiech). Ale poważnie, to ta wolność w muzyce musi być. To już wydaje się wyświechtana teza, że jazz jest wolnością, ale to prawda. Muzyka jest wolnością. Sztuka jest wolnością. Dlatego tak bardzo jej potrzebujemy. A jak bardzo, to odczuliśmy to wszyscy w ostatnim czasie.
To prawda. Wracając jednak to Twoich dokonań – oprócz licznych projektów, o naprawdę szerokim spektrum zarówno stylistycznym, jak i strukturalnym – jesteś też stałym muzykiem składów takich jak norwesko-polska grupa Loud Jazz Band, sekstet Włodzimierza Nahornego, występujesz też jako solista Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot Wojciecha Rajskiego. Jak godzisz wszystkie te działalności i – jak udział w nich wpływa na twoją twórczość autorską?
Wojciech Staroniewicz: To wcale nie tak dużo. Są muzycy, którzy grają w większej ilości zespołów i robią naprawdę mnóstwo rzeczy. Ja cieszę się z każdej możliwości grania. Jak gram z ludźmi, mam poczucie szczęścia. To bardzo przyjemne, a podczas pracy w każdym z wymienionych przez Ciebie składów bardzo dużo się nauczyłem i zrozumiałem. Jeśli chodzi o komponowanie, budowanie muzyki to chyba najwięcej w sekstecie Włodka Nahornego. Nic dziwnego. To mistrz nad mistrzami. Mój nauczyciel od klarnetu w podstawowej szkole muzycznej (pan Bogusław Kordasz) stawiał mi zawsze za wzór pracowitości swojego kolegę – właśnie Włodzimierza Nahornego, który podobno niesamowicie dużo ćwiczył.

Wracając do albumu „Strange Vacation”, który opublikowałeś tej wiosny – zarówno tytuł albumu, jak i kompozycji, w ścisły sposób odnoszą się do pandemii. Powiedz o emocjach, jakie towarzyszyły tworzeniu i nagrywaniu płyty w tak niecodziennych warunkach.
Wojciech Staroniewicz: Michał Urbaniak w bardzo ciekawym wywiadzie, który wpadł mi w ręce niedawno powiedział coś takiego, że okres lockdownu, pandemii bardzo źle na niego wpłynął. Z trudem z tym sobie radził. W moim przypadku, starałem się uniknąć tego problemu koncentrując się na tworzeniu materiału na nowy program. Właściwie, mogłoby się wydawać, że to sytuacja idealna do tworzenia. Odosobnienie, koncentracja, zero możliwości ucieczki w zabawniejsze zajęcia. Rzecz jasna, nie było tak idealnie, jednak nowe utwory powstawały i to dawało poczucie sensu. Naprawdę trudne było doprowadzenie do nagrań, do spotkania się razem, zrobienia próby. Ten proces był strasznie rozciągnięty w czasie. Miałem obawę, że projekt straci energię. Jednak, szczęśliwie tak się nie stało.
Do poprzedniej płyty nagranej w tym składzie, przygotowywaliście się spędzając wspólnie czas w malowniczym miejscu. Jak wyglądały przygotowania do nagrań obecnego materiału? Udało się oderwać od Sopotu, który tak silny wpływ, mimo wszystko, wywarł na „North Park”?
Wojciech Staroniewicz: Masz na myśli miejsce, w którym znajduje się studio Monochrom? To rzeczywiści magiczne miejsce, bardzo sprzyjające twórczym działaniom. Ale to nie była żadna sielanka, tylko trzy dni nagrań (śmiech). Tym razem jednak wszystko odbyło się w Trójmieście. Próby i nagranie. To nie było proste, bo Erik przez długi czas nie mógł do nas dołączyć z powodu obostrzeń i właściwie w pełnym składzie popracowaliśmy tylko raz, a później spotkaliśmy się już na nagraniach. Tak, że wcześniej częściowo musieliśmy sobie wyobrażać jak to będzie brzmiało z puzonem. Oczywiście trochę korzystaliśmy z dobrodziejstwa Internetu, ale tylko żeby przesłać nagranie z próby czy nuty. Wspaniale zachował się Mirek Mastalerz, który udzielił nam miejsca na próby w swoim magazynie fortepianów, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. Nagranie odbyło się w gdańskim studiu Custom 34, które ma już sporą tradycję w nagrywaniu jazzu i dysponuje fantastycznym sprzętem.
No to teraz: Co na tej płycie znajdziemy, w jakich stylistykach zdecydowałeś się popłynąć (bo, zauważyć trzeba, że i pod tym względem znajdziemy tu mnóstwo całkiem nowych rzeczy) i – co sprawia, że mimo, że „North Park” odniósł znakomity sukces, „Strange Vacation” zdołałeś zrobić… jeszcze lepszą?
Wojciech Staroniewicz: Bardzo mi miło skoro tak uważasz. Nie chcę rozbierać muzyki na czynniki pierwsze. To nie ma sensu, ale wydaje mi się, że teraz nasza muzyka jest bardziej spójna i dojrzała. Jest więcej spokoju i pewności, więcej niuansów. Myślę, że zanurzyliśmy się trochę głębiej. Jest jeszcze ciekawiej.
Z nowych rzeczy widzę również, że okładką albumu zajął się puzonista, Erik Johannessen. Na płycie znajdziemy również jego kompozycję. Opowiedz o Waszej przyjaźni.
Wojciech Staroniewicz: Kiedy zaczęliśmy w ogóle myśleć o nagraniu następnej płyty, to rzuciłem pomysł, żeby każdy coś napisał i tak powstałby materiał na nagranie. Ale jakoś do tego nie doszło, a mnie się dobrze komponowało i tylko Erik zameldował, że ma nowy utwór pod tytułem „Brief Lives”, który bardzo nam się spodobał. A z okładką to naprawdę zabawna historia. Otóż przez długi czas nie mogłem się zdecydować komu zlecić projekt okładki. Zupełnie jakbym na coś czekał. I pewnego dnia, przeglądając, dość bezmyślnie, Facebook, zobaczyłem ten obrazek i aż mnie wbiło w ziemię. Pomyślałem – to jest przecież idealny obraz na okładkę. Dopiero po chwili zauważyłem, że zamieścił go nie kto inny, tylko Erik Johannessen. Nie wiedziałem nawet, że robi takie rzeczy. A może on to przewidział…? Muszę zapytać.
Rozmawiamy o Twoim najnowszym albumie, ale – dopiero pół roku temu, Allegro Records wydało poważną pozycję fonograficzną na 180 g winylu…?
Wojciech Staroniewicz: Ten pomysł powstał na fali „winylowego renesansu” jaki ma miejsce w ostatnich latach i nadmiaru wolnego czasu podczas pandemii. To rzeczywiście poważna, a na pewno znakomicie brzmiąca, bardzo starannie i pięknie wydana pozycja, na którą złożyły się utwory z nagranej przeze mnie w 2012 roku płyty „Tranquillo”. W nagraniu wzięło udział Trio Andrzeja Jagodzińskiego z Czesławem Bartkowskim na perkusji i Adamem Cegielskim na kontrabasie oraz Polska Filharmonia Kameralna Sopot pod batutą maestro Wojciecha Rajskiego. Design płyty to oczywiście praca Kuby Karłowskiego. Została wydana w limitowanym, numerowanym nakładzie: 203 egzemplarze. Realizacja tego pomysłu kosztowała sporo pracy i środków, ale jestem bardzo zadowolony z wyniku końcowego. Z tego co wiem, posiadacze tego albumu też.
Jako jedna z posiadaczek, absolutnie się zgadzam! A, przy okazji – jaki jest najmniejszy skład, w jakim grałeś? Pytam, bo zawsze bawi mnie pojęcie „kameralnego składu” w odniesieniu do Twoich rozbudowanych projektów.
Wojciech Staroniewicz: Grałem i grywam w różnych składach, nawet w duecie. Ale moim zdaniem saksofon, szczególnie tenorowy ma bardzo intensywny sound i dlatego potrzebuje pewnego rodzaju brzmieniowej kanwy, żeby słuchanie go sprawiało przyjemność. Najchętniej gram w składzie powyżej tria. Chociaż nie tak dawno grałem w trio z organami Hammonda i perkusją i muszę przyznać, że to połączenie jest idealne, o czym wiadomo nie od dzisiaj. Szczególnie jeśli chodzi o ten nieco starszy jazz.

I, od zawsze, to właśnie saksofon był Twoim instrumentem? Wiedziałeś od dziecka, że to ten jedyny?…
Wojciech Staroniewicz: Trudno powiedzieć. W swojej muzycznej edukacji zahaczyłem o fortepian, klarnet, gitarę a nawet o skrzypce, jeszcze jako sześciolatek. Ale saksofon podobał mi się bardzo, początkowo chyba bardziej wizualnie, a przede wszystkim był dla mnie synonimem instrumentu jazzowego. A mnie chodziło o jazz. Wspomniany wcześniej nauczyciel przekonał mnie do klarnetu właśnie obietnicą, że z klarnetu łatwo przerzucić się na saksofon. Mówił prawdę.
Na koniec – zdradzisz nam swoje największe marzenie…? Na dziś, na ten rok i… na daleką przyszłość?
Wojciech Staroniewicz: Marzenie, a może raczej życzenie – żeby Świat przyhamował w tym szaleństwie, które teraz się dzieje. Mam na myśli wojny, przede wszystkim tę w Ukrainie. Żeby zatrzymał się ten obłęd niszczenia naturalnych zasobów kulki, na której żyjemy, zwanej Ziemią. Wobec tych spraw muzyczne czy osobiste plany wydają się mało istotne i bardzo ulotne.
No, ale dobrze. Chciałbym też, żeby mój kwintet dalej się rozwijał i żebyśmy zagrali wreszcie porządną trasę zahaczając o najważniejsze festiwale jazzowe. I żebym to nie ja zajmował się logistyką.
Rozmawiała: Marta Ratajczak
Strona internetowa artysty: staroniewicz.com