Tony Bennett cieszy się zasłużoną opinią jednego z największych piosenkarzy naszych czasów. Często porównywano go do Franka Sinatry. Nic dziwnego, mają te same, włoskie korzenie i obaj odnieśli oszałamiający sukces, przechodząc wszystkie ścieżki kariery. Zawsze mieli opinię doskonałych interpretatorów, obaj chętnie sięgali do swingu i ułatwionego jazzu. A jednak Bennett zawsze stał w cieniu popularności Sinatry, który przecież udzielał się jako aktor i cieszył się opinią najlepszego showmena. Tony nie ma jednak prawa uskarżać się na los: trzynaście razy odbierał nagrodę Grammy, Billboard przyznał mu tytuł piosenkarza stulecia, a publiczność naprawdę za nim szaleje. Bennett, młodszy od Sinatry o jedenaście lat, to ciągle ogromnie zapracowany artysta, pełny energii, choć młodzieńcem jako żywo nie jest. Kilka miesięcy temu, w co naprawdę trudno uwierzyć, skończył osiemdziesiątkę i z tego powodu zorganizowano mu wielką fetę, na której oczywiście śpiewał z całą śmietanką muzycznej Ameryki. Pokłosiem owej gali jest nagrana dobrych kilka miesięcy wcześniej płyta z duetami, wydana jeszcze w poprzednim, jubileuszowym dla artysty roku. Jej producentem jest Danny Bennett, wieloletni menadżer, a prywatnie syn. Rzecz jasna ojciec miał głos decydujący zarówno w doborze piosenek, jak i partnerów do nagrań. Skoro miała to być klasyka piosenki amerykańskiej, zaproponował głównie te utwory, które kojarzą się wszystkim z jego kilkudziesięcioletnią karierą. Wylansowanych hitów zaliczył niemało, ale album zawiera wybór tylko dziewiętnastu najlepszych i najciekawszych, z których żadna się w niczym nie zestarzała. Napisane przez wybitnych kompozytorów i autorów, ciągle brzmią wyjątkowo pięknie. „Because Of You”, wykonaną tu z k.d.lang oraz „Cold, Cold Heart” – teraz w wersji z Timem McGraw, zaczynał karierę w 1951 roku. To właśnie ich interpretacje zwróciły na siebie uwagę zarówno krytyków, jak i publiczności, czyniąc Bennetta sławnym. Dwa lata później ugruntował swą pozycję utworem „Rags To Riches”, przypomnianym teraz przy udziale Eltona Johna. Z początku lat sześćdziesiątych pochodziły jego kolejne nagrania: „I Wanna Be Around” wykonane z Bono i „If I Ruled The World” z Celine Dion. Bennett sięgnął też po piosenki, których sam nie wylansował, ale lata temu wprowadził do repertuaru: „Lullaby Of Bradway” (z Dixie Chicks), „Smile” (z Barbrą Streisand), „The Shadow Of Your Smile” (z Juanesem). Tylko jeden utwór śpiewany jest przez jubilata solo, choć nie ma w tym nic dziwnego. To jego piosenka-wizytówka, wylansowana jeszcze w 1962 roku, jeden z największych sukcesów w całej historii muzyki rozrywkowej, „I Left My Heart In San Francisco”. Sprzedała się w ogromnym nakładzie i do dziś kojarzy się przede wszystkim z nim, choć nagrywało ją wiele znakomitości. Jeśli nawet na jakimś koncercie Tony nie przewiduje jej wykonania, publiczność i tak je wymusza. Jeszcze nie wspomniałem o wielu innych perełkach śpiewanych między innymi z Billy Joelem, Jamesem Taylorem, Dianą Krall, Paulem McCartney’em, Elvisem Costello, Michaelem Buble, czy Stevie Wonderem. Mistrz jak zawsze śpiewa ciepło, serdecznie, jakby zwracał się osobno do każdego słuchacza. Niestety, nie wszyscy goście dorównali poziomem gospodarzowi, co nie zmienia w niczym mojej opinii, że to znakomita płyta! Do jej uważnego posłuchania namawiam zwłaszcza młodych słuchaczy, wychowanych już nie na oryginałach, a wersjach standardów nagrywanych taśmowo przez Roda Stewarta. Może zrozumieją, na czym polega zasadnicza różnica między oryginałem a kopią, albo sztuką i rzemiosłem? Bo Tony Bennett wielkim artystą jest. Jednym z ostatnich, prawdziwych mistrzów, wyrosłym z czasów, gdy trzeba było mieć na estradzie głos, osobowość i znajomość rzemiosła jednocześnie. Czy to możliwe, by znalazł się jakikolwiek godny kontynuator tak rozumianego piosenkarstwa?
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 3/2007 miesięcznika Muzyk.