Plakat na ulicach Warszawy zwiastował absolutnie niezwykłe wydarzenie i głosił co następuje: „Stołeczna Estrada, Sala Kongresowa, 13 kwietnia 1967 r., godz. 17.00 i 20.30. Tylko jeden dzień w Polsce – światowej sławy angielski zespół The Rolling Stones. W 1. części zespół Czerwono-Czarnych. Zapowiada Zbigniew Korpolewski.”
Niestety, z wielu przyczyn zobaczyć tego historycznego koncertu nie mogłem. Oczywiście nie ja jeden. Podobno tych, którzy dzisiaj opowiadają, że byli wówczas w Sali Kongresowej jest tylu, że nie pomieściłby ich nawet największy stadion świata… Późniejsze, dość szczegółowe relacje o nim rzecz jasna dotarły do mnie od kilku osób na nim obecnych, choć to nie to samo przecież, co być, widzieć i odczuwać na własnej skórze. Dla takich jak ja, którzy nie widzieli i dla tych, którzy tam byli, ale chcą powspominać, powstała właśnie ta książka. Składa się przede wszystkim ze wspaniałych, dokumentalnych zdjęć, gazetowych relacji dziennikarskich, zarówno polskich jak i zachodnich oraz kilkudziesięciu wspomnień osób „zamieszanych” w sprawę. Przy okazji album bardzo trafnie opisuje koncert na tle panującej wówczas socjalistycznej rzeczywistości i wielorakich uwarunkowań, a na dodatek konfrontuje z prawdą pewne mity, w jakie musiało obrosnąć tak ważkie wydarzenie.
Przybycie do Warszawy w pochmurną środę 12 kwietnia 1967 roku The Rolling Stones, nie mieściło się w głowach większości Polaków, prędzej by uwierzono w lądowanie UFO. Bo jak to? W epoce wyjątkowo szaro-burej, nie stwarzającej żadnej nadziei przaśnej rzeczywistości, pod rządami jedynie słusznej partii i jej sekretarza Władysława Gomułki, miało dojść do występu w Sali Kongresowej uosobienia zła, z założenia reakcyjnej grupy z Anglii? A jednak!
Zespół skoszarowano w reprezentacyjnym Hotelu Europejskim i na wszelki wypadek nie pozwolono wychodzić gdziekolwiek poza hotel, gdzie mieli do zwiedzenia jedynie restaurację i bar. Muzycy wspominali, że gdy tylko któryś z nich wyściubił nos na korytarz, zaraz przed nim stawał dobrze zbudowany mężczyzna i zachęcał gestem do pozostania w apartamencie. Z drugiej strony obok hotelu bez przerwy na ewentualne wyjście idoli czekał kilkutysięczny tłum, wyjście na ulicę mogłoby być naprawdę ryzykowne. Jedna z relacji opisuje, jak po skończonej konferencji prasowej w hotelu, zahartowani w podobnych sytuacjach muzycy, niemal jednym susem przeskakiwali z drzwi do busika wiozącego ich do Kongresowej, naturalnie eskortowanego ze wszystkich stron przez milicję.
Bilety, których jak dokładnie obliczyli dziennikarze, było 2 × po 2741 sztuk, sprzedawane były głównie poprzez Rady Zakładowe w zakładach pracy, część również przez Związek Młodzieży Socjalistycznej, a na wieczorny koncert, będący czymś w rodzaju premiery, rozdano także ponad trzysta biletów dziennikarzom, działaczom politycznym i społecznym, choć i tak lwią część widowni po południu i wieczorem wypełniła młodzież. Część młodych fanów musiała stoczyć ciężką walkę z milicją stojącą przy wejściu do Kongresowej, której głównym zadaniem miało być blokowanie wejść dla nieposiadających biletów. Doszło omal do regularnej wojny podjazdowo-zaczepnej, w ruch poszły z jednej strony kamienie i butelki rozgoryczonych, z drugiej armatki wodne i pałki.
Sporą część książki opowiadającej o tym wydarzeniu zajmują spekulacje wielu osób, które dociekają przyczyn zgody ówczesnego partyjnego betonu na to niebywałe przedsięwzięcie. Być może najciekawszy w tych rozważaniach jest fakt, że właściwie każdy o to pytany ma własną teorię, przy czym jedna bardziej interesująca od drugiej. Może dlatego, że podobno nie dopuszczono do występów Rolling Stonesów w Moskwie? Może „nasz” sekretarz wyczuł, że trzeba młodzieży na chwilę poluzować śrubę? Może dlatego, że ówczesny minister kultury, Lucjan Motyka, miał dwie córki w zespole Partita i one wymusiły na ojcu zgodę? Tych możliwych przyczyn książka cytuje co niemiara. Najbardziej racjonalną wydaje mi się wypowiedź na ten temat Andrzeja Marca, który mówi po prostu o inteligentnych ludziach z Pagartu, ówczesnej centrali koncertowej, którzy umieli takie rzeczy załatwić. Rolling Stones byli akurat w trasie koncertowej po Europie, do Warszawy przylecieli wprost z Paryża, następnego dnia po pobycie w Polsce lecieli dalej. Udało się wynegocjować relatywnie bardzo małe honoraria, zresztą były to inne czasy, a Mick Jagger z kolegami nie żądali jeszcze bajecznych apanaży. Gnała ich do Polski także ciekawość poznania kraju zza żelaznej kurtyny.
W opisach prasowych, cytowanych w tej znakomitej książce, dziennikarze więcej miejsca poświęcają ekscesom sprzed Pałacu Kultury i żywiołowemu zachowaniu młodej publiczności w Sali Kongresowej, niż zawartości muzycznej koncertu. Publiczność przed właściwym wydarzeniem rozgrzewali Czerwono-Czarni. Pewnie to był dobry wybór, bo grupa kierowana przez Ryszarda Poznakowskiego prezentowała być może przaśną, ale zdecydowanie naszą własną odmianę big-beatu. Bez wątpienia w konfrontacji z Anglikami musieli wypaść nudno i sztywno, a nawet mocno infantylnie, tym bardziej że występowali nie wiedzieć czemu w smokingach. Być może dystans między Polakami a Anglikami byłby mniejszy, gdyby grały Czerwone Gitary, wówczas najpopularniejsza nasza grupa, ale ktoś tam zdecydował właśnie tak. Gdański zespół występował około godziny, po czym po przerwie wskakiwali na estradę goście i również grali niecałą godzinę. Stonesi tego dnia mieli wyraźnego pecha, bo jeszcze przy ustawianiu sprzętu spaliło im się zasilanie w organach, ale z pomocą natychmiast przyszli im Czerwono-Czarni i pożyczyli swoje. Niektórzy dziennikarze żartowali, że to jedyny plus obecności w owym dniu tego zespołu. No, może nie od razu Anglicy pożyczyli od Poznakowskiego organy, bo podobno pan Ryszard chciał, żeby przyszedł do niego sam Jagger i o to poprosił. Wtedy miał miejsce słynny dialog: Jagger: „PLEASE”!; Poznakowski: „YES”! Poza tym podczas pierwszego koncertu zepsuł się wzmacniacz do gitary, na szczęście swój pożyczyli im bez żadnych warunków wstępnych członkowie grupy Polanie, a Piotr Puławski podał Brianowi Jonesowi także swoją gitarę, białego Fendera Jaguara, gdy jego zawiodła.
Nic się nie zmieniło do dziś: lokomotywą The Rolling Stones zawsze był charyzmatyczny i żywiołowy Mick Jagger, który również wtedy nadawał zespołowi niesłychaną energię. „Duszą zespołu jest chudy jak tyka, przekomicznie i dość archaicznie ubrany (zamiłowanie do błyskotliwych tkanin godne divy nocnego kabaretu), Mick Jagger. Ten chłopak naprawdę potrafi śpiewać i ruszać się po estradzie jak w kataleptycznym transie, stwarzając bardzo sugestywne wrażenie. Elementy swinga, wyraźne „odprymityzowanie” harmoniczne tej nowej muzyki rozrywkowej, nadaje rzeczywiście jakieś walory grze Rolling Stonesów” (Trybuna Ludu, Teresa Grabowska). „The Rolling Stones to nie operetka, nie uśmiechają się nigdy. To młodzi gniewni. “Twarze dzisiejsze, ale muzyka jutra!” – jak zapewniają reklamy. To pięć wizerunków dzieci naszego wieku. Nie śpiewają rzeczy śmiesznych i nie są zespołem nadmiernie eksponującym poczucie humoru. Ich atuty to muzyka wcale awangardowa (jak na rozrywkę), chropowata, szorstka, to dwuznaczność i ostrość tekstów, to wreszcie namiętna pasja i ekspresja w realizowaniu tego na estradzie, są programowo niedbali w stroju, nieładni i agresywni. Niewątpliwie w tekstach i zachowaniu stawiają na ostry erotyzm”. (Lucjan Kydryński w „Przekroju”) Po tych spostrzeżeniach widać, że Czerwono-Czarni byli odlegli od słynnego koleżeństwa o lata świetlne. Jeszcze raz Kydryński: „Sobczyk śpiewa o „Małym Księciu”, Stanek o „Czekoladowym kremie”, a oni proponują po prostu: „Let’s Spend The Night Together”… Na finał w obu koncertach śpiewano „Satisfaction”. Widzowie szaleli, dziewczyny piszczały, fruwały marynarki, sweterki i szaliki, wznoszono w górę transparenty z napisem „We Love Stones”, a sala zdawała się unosić w powietrze.
Czterdzieści pięć lat po tym wydarzeniu wiele szczegółów zatarło się w pamięci, te same sprawy omawiane są w zupełnie inny sposób. Trzydzieści dwie osoby wspominające koncert, tudzież wszystkie wydarzenia dziejące się dookoła niego, nabierają różnego, czasami nawet sensacyjnego smaczku, zależnie od tego, kto je opowiada, co tylko nadaje książce barwności. Czy nasi celnicy przetrzepali bagaże zespołu w poszukiwaniu narkotyków? Część dziennikarzy twierdzi że tak, inni temu zaprzeczają i dodają, że zespół wychodził drzwiami dla VIPów, więc to niemożliwe. Czy było dużo milicjantów, czy w sam raz? Stał szwadron z psami między sceną a pierwszym rzędem? Sam na zdjęciach niczego takiego nie dostrzegłem, ale inni widzieli. Jagger zjadł tylko jedną z prymulek, jakimi przystrojono scenę, czy wcinał jedną po drugiej? Ile utworów grali? Padają bardzo różne ilości, od ośmiu do nawet dwunastu. No i najważniejsze: czy Stonesi grali na miarę swych możliwości, czy odwalili warszawski koncert? Też zdania są podzielone. Bohaterstwa w relacjach dla prasy zachodniej dodają sobie także członkowie Stonesów. Keith Richards: „I kto siedzi na najlepszych miejscach z przodu? Synowie i córki elity Partii Komunistycznej. Siedzą tam w tych swoich brylantach i perłach i z palcami w uszach. Po jakichś trzech numerach mówię: „Przestań, kurde, grać Charlie. A wy zabierzcie tych sukinsynów z pierwszych rzędów, wyp…ć! No i sobie poszli. Jakieś cztery pierwsze rzędy po prostu wyszły!” (amerykański miesięcznik „Rolling Stone”). Wszyscy zgodnie podkreślają, że coś takiego musiało mu się przyśnić. Bill Wyman: „…Dowiedzieliśmy się, że na zewnątrz fani zaczęli zamieszki. Była masa policji i wojska. Policjanci na koniach gonili fanów, a wspierały ich wozy opancerzone z karabinami maszynowymi…”
Jedno nie ulega żadnej wątpliwości: ten koncert zrobił na muzykach i ogólnie mówiąc, ludziach z branży, piorunujące wrażenie. Uświadomili sobie jakie znaczenie ma w świecie, a u nas za chwilę będzie miała, taka właśnie muzyka. Wojciech Mann: „To, co grali Stonesi, to było naprawdę odkrywanie Ameryki. To nie była muzyka znikąd, to nie były wymyślone, ot tak sobie, głupie piosenki. One wynikały z określonego nurtu kulturowego i dlatego funkcjonowały. Nasi muzycy uświadomili sobie wtedy, że przeskoczyli, zgubili jakiś etap. Ciągłość została przerwana”.
Najbardziej pikantną anegdotkę, jako najprawdziwszą na świecie, przytacza Marek Karewicz. „Stonesi dostali następnego dnia po koncercie walizkę pełną pieniędzy. Jagger wziął mnie pod łokieć „Co za to można kupić?” Ja mu na to, że nic. „Jak to nic. A kożuchy?” „No, kożuchy można, ale jakieś pięćset kilometrów stąd, w Zakopanem, bo w Warszawie ich nie dostaniesz”. Jagger się zmartwił i zaordynował: „Za wszystko kupić… Jak to się nazywało, co piliśmy przedwczoraj? Wyborowa. OK, niech kupią za wszystko Wyborową…” No i pojechali na Pragę, na Brzeską, do Wytwórni Wódek i kupili wagon wódki. Pagart wysłał go oficjalnie do Londynu. Brytyjscy celnicy jak to zobaczyli, to przyłożyli im takie cło, że biednym Stonesom przestało się to opłacać. W efekcie cały wagon wrócił do Polski i przez dwa, a może i trzy lata w Pagarcie, w różnych pokojach, słyszałem pytanie: „Chcesz się napić stonesówki?” Według innych wtajemniczonych to bujda na resorach, jaką spokojnie można włożyć między bajki… Ale ładna, więc ją zacytowałem.
Sześciu fotografików dostarczyło swoje nadzwyczajne zdjęcia, na ogół nigdy przedtem nie publikowane. Wszystkie wspominki zebrał w całość Marcin Jacobson, a wstępem opatrzył Piotr Metz. W gruncie rzeczy ta kapitalna książka jest opisem pewnego mitu, a dla mnie stanowi wspomnienie z czasów, gdy akurat skończyłem osiemnaście lat…
Tekst: Andrzej Lajborek
Recenzja ukazała się w numerze 12/2012 miesięcznika Muzyk.