Poprzednio grał w Polsce czternaście lat temu. Tym razem przyjechał z prawdziwie bombastycznym składem. Czterech wokalistów, muzycy ze składów UFO i MSG oraz tego drugiego MSG. Przez ponad dwie i pół godziny podczas koncertu w łódzkiej Wytwórni wcale już niemłodzi panowie pokazali jak się gra hard rocka.
Nigdy nie słyszałem na żywo, więc tym bardziej mnie interesował ten germańsko-teutoński fest. Były założyciel Scorpions, człowiek szalony, wybitny gitarzysta i kompozytor. Nieobliczalny artysta i silna osobowość – Michael Schenker. I czy właśnie ta nieobliczalność kazała mu koncert zacząć od… Kolędy? Czy zastanawialiście się dlaczego ballady Scorpions są tak powszechnie lubiane? Bo są to kompozycje, które przy niewielkich modyfikacjach będą świątecznymi kolędami. A teksty? To wersy, które mogłaby Maryla na dożynkach śpiewać. Też by naród tańcował. Schenker zaczął od krótkiej przemowy i zagrał „Holiday”, dobrze że nie w całości. Nie wiem, jaka intencja mu przyświecała, przecież to listopad. To nie był najtrafniejszy wybór.
Na szczęście po tym porażającym, muzycznym kotlecie przeszedł już do konkretów – „Doctor, Doctor”. Fantastyczny dźwięk, niepowtarzalne brzmienie gitary, czy może raczej gitar. Lider zmieniał je często i chętnie. Najwięcej zamieszania na scenie robili oczywiście wokaliści: Doogie White, Graham Bonnet, Gary Barden i Robin McAuley. Do tego rozbieganego składu dołączyli bardziej statyczni muzycy: Ted McKenna – perkusja, Steve Mann – klawisze, gitara oraz Chris Glen – bas. Klawisze jak to klawisze. Raz zagrają jak organy kościelne, czasem zabrzęczą jak organki leśne, ogólnie wzbogacają aranż, podobnie druga gitara. Perkusja w MSF to stabilny konkret, podobnie bas. Panowie po prostu robili swoje. Dobra reżyseria zespołu, światła skromne ale wystarczające. Świetny, świetny dźwięk.
Długaśny koncert miał przemyślany scenariusz – przez wszystkie okresy aktywności Schenkera – każdy z wokalistów mógł się pokazać i wykazać. Rozbiegany Doogie White, McCauley – nieźle, Gary Barden w stylówie trochę a’la wiedźmin – chyba miał słaby dzień i najgorszy z najgorszych – Graham Bonnet. Rozmawiałem z nim kiedyś. „Jak to się stało, że masz taki silny głos?” – spytałem. „Mam raka gardła” – taki żarcik rzucił. Choroba chyba się pogłębia, bo zamiast śpiewać Graham coraz bardziej krzyczy. Ile można znieść jak ktoś krzyczy? Trochę. W pewnym momencie popisów Bonneta po prostu wyszedłem. I tak miał na kogo wrzeszczeć. A wiele osób darło się razem z nim. Bonnet, przypomnę, z wielu dobrych kapel wylatywał już po pierwszej płycie lub koncercie. Tylko w swoim własnym Alcatrazz mógł porządzić, więc zmieniał gitarzystów wedle upodobania. Co mu tam Vai czy Malmsteen będzie dokazywać!
Oczywiście, na pierwszym planie show był Schenker, jego popisy były warte wysłuchania w skupieniu. To gitarzysta, który rzeczywiście wniósł do muzyki sporo innowacji. Styl niepodrabialny. W Wytwórni zabrzmiały instrumentalne: „Captain Nemo”, „Into the Arena” i znów coś z repertuaru Scorpions, ale jakże inny i naprawdę wspaniały utwór – „Coast to Coast”. Gdyby zaczęto od tego numeru, koncert by wiele zyskał. A nie tam jakieś smętne nuty o wakacjach…
Musi być też Michael w niezłej formie, koncert trwał ponad dwie i pół godziny. Dwadzieścia osiem utworów! Obok setu przeznaczanego dla każdego z wokalistów, były też śpiewy zespołowe – bardzo udane oraz utwory z dobrej, ostatniej jak dotychczas płyty „Resurrection”. Takie na przykład: „Take Me to the Church” albo „Warrior” to doskonałe hardrockowe hymny. Trochę jakby czas się cofnął. W finale wszyscy artyści stanęli wokół perkusji, na której McKenna zagrał dynamiczne solo. Bonnet żartobliwe patrzył na zegarek, co za dowcipniś. Ale na sam koniec było świetne wykonanie „Lights Out”, czyli UFO w najlepszej możliwe odsłonie i światła zgasły.
Niemiecki system emerytalny sprawia, że wielu ludzi jest szczęśliwych. Tak było i tym razem. Uśmiechy na twarzach (zmęczonych) muzyków i usatysfakcjonowani fani, którzy przyjechali z całej Polski. Schenker nic nie musi, mimo wszystko występuje i nagrywa, bo chce. To jego życie. Koncert Michael Schenker Fest to więcej wigoru, energii i rockowego zacięcia niż koncerty Scorpions.
Poniżej prezentujemy fotorelację z tego wydarzenia:
Tekst: Dawid Brykalski
Zdjęcia: Paweł Kabziński