„Ze wszystkich przyjemności tego świata, najbardziej lubię poznawać ludzi, i prawdę mówiąc dane mi było spotkać o wiele więcej dobrych, niż złych. Tylko dzięki temu udało mi się przetrzymać wiele rzeczy, które bez tego byłyby nie do wytrzymania”. Tak mówił w jednym z wywiadów Franciszek Walicki. Właściwie znał pół Polski i z większością poznanych był po imieniu, bo po kilku minutach rozmowy rzucał swoje słynne „mów mi Franek” Każdy chętnie przystawał na tę propozycję, byłoby raczej dziwne, gdyby ktokolwiek zareagował inaczej. Przedstawiał się w swojej wspominkowej książce prostolinijnie. „Mam 179 centymetrów wzrostu i ostatnio dziesięć kilogramów nadwagi. Mieszkam w dziesięciopiętrowym budynku w centrum Gdyni, nie mam działki ani daczy. Mój samochód ma czternaście lat, czyli jest w moim wieku, uwzględniając stosowny przelicznik. Gdy patrzę w lustro, nie jestem zadowolony, ale w środku, jako tako!”
Był człowiekiem uczciwym. Nigdy z niczego, co zrobił w życiu nie wycofywał się ukradkiem, co się nagminnie zdarzało osobom nie tylko z jego dziennikarskiej profesji, gdy przychodziła inna polityczna czy społeczna koniunktura i na zmianie poglądów można było sporo zyskać. Potrafił iść pod prąd i nie krył nawet swej młodzieńczej wiary w socjalizm. Dość szybko mu przeszło, gdy sam się przekonał, jak bardzo hasła rozmijają się z praktyką, a w imię szczytnych założeń dokonuje się rzeczy co najmniej paskudnych.
Urodził się w Łodzi 20 lipca 1920 roku, czyli był starszy od danych z encyklopedii o rok. Skąd ta pomyłka, sam się zastanawiał, próbował sprostować, ale jakoś tak zostało. Już dwa lata później cała rodzina wróciła do macierzystego Wilna, skąd wyjechali tylko na chwilę, chroniąc się przed wojną. Przodków miał wielce zasłużonych dla Polski, ale nie były to tylko postacie z pomników, trafił się nawet szuler przegrywający wsie. Uczniem był fatalnym, najgorszym w klasie, rozbrykanym, czym doprowadzał rodziców do szewskiej pasji, zwłaszcza ojca, znanego inżyniera i konstruktora. Żeby zdać maturę, musiał wyjechać do wielkopolskiej Rydzyny, gdzie nikt o jego wybrykach nie wiedział. W 1938 roku Walicki został uczniem Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, pływał na szkoleniowcu „Dar Pomorza”, ale z młodzieńczych, romantycznych podróży i portowych wizyt, rok później nie zostało już nic. Początek wojny zastał go w rodzinnym Wilnie, gdzie się ożenił dwa lata później z polską Żydówką, z którą rozwiódł się już po okupacji. Za postawę podczas wojny otrzymał izraelski medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Dodam od razu, że drugą żoną Franciszka została pani Czesława i tak już pozostało do końca, zmarła w maju tego roku.
W 1945 roku Walicki został zmobilizowany i wcielony do Marynarki Wojennej. Praktykę odbywał pod rozkazami kapitana, uwaga, Mariana Brandysa, a drugim jego przełożonym był, też w randze kapitana, Józef Balcerak, który miał zostać później redaktorem naczelnym miesięcznika Jazz. W trakcie służby Walickiego przekazano na mocy specjalnego rozkazu do redakcji „Przeglądu Morskiego”, w którym został dziennikarzem. Stamtąd przeszedł do miesięcznika „Morze”, a po powrocie do cywila znalazł pracę, również jako dziennikarz, w „Głosie Wybrzeża”. Zajmował się głównie publicystyką kulturalną, redagował dodatek „Dziewiąta fala”, pisał recenzje filmowe. Poznał w tym czasie między innymi Leopolda Tyrmanda i Stefana Kisielewskiego, z którymi, rzecz jasna przy licznym udziale zapaleńców, zorganizował pierwsze festiwale jazzowe w Polsce. Z założenia próbny, bo pierwszy, miał miejsce w sierpniu 1956 roku w Sopocie. Po dwóch edycjach imprezę przeniesiono do Warszawy i nazwano Jazz Jamboree…
W tej opowieści najważniejsza jest informacja, że na drugą edycję festiwalu przyjechał Big Bill Ramsey, wówczas popularny piosenkarz ze Stanów Zjednoczonych, śpiewający rock’n’roll. Jego występ odmienił całe spojrzenie Franciszka na muzykę rozrywkową, bowiem zrozumiał, że właśnie taka jej odmiana, prosta i niezwykle komunikatywna, potrafi naprawdę zainteresować młodych ludzi w Polsce i wszędzie w świecie. Jazz odszedł w kąt, Walicki bez oporów zgodził się na jego przenosiny do Warszawy, a sam zaczął przemyśliwać nad pierwszym polskim zespołem tego typu. Wybrzeże zawsze było zagłębiem dobrych muzyków, bardzo chętnych do grania wszelkich nowości, z drugiej strony właśnie do Trójmiasta marynarze przywozili z Zachodu płyty, z których czerpano inspirację i tematy. Franciszek rozmawiał z wieloma zainteresowanymi, aż w końcu wymyślił skład i zaczęły się próby. 24 marca 1959 roku w klubie Rudy Kot w Gdańsku, miał miejsce pierwszy, naprawdę historyczny koncert grupy Rythm&Blues, słusznie nazwany narodzinami rocka w Polsce. Między innymi na gitarze wywijał późniejszy znany kompozytor i aranżer, Leszek Bogdanowicz, na kontrabasie grał Leonard Szymański, a solistami byli Bogusław Wyrobek i Marek Szczepkowski, ten drugi później współpracujący z Niebiesko-Czarnymi. Co tam się działo! Entuzjazm był niebywały, przysłowiowe marynary fruwały w powietrzu, a socjalizm na dwie godziny zginął w tej sali, pod naporem muzyki rodem z imperialistycznych Stanów Zjednoczonych! Tak było za każdym razem i wszędzie, gdzie Rythm&Blues występował. Wygrali w cuglach I Ogólnopolski Konkurs Zespołów Jazzowych i Rozrywkowych w Warszawie, a wszystkie sale pękały pod naporem chętnych posłuchania grupy. Czasami dochodziło nawet do demolki sali. Oczywiście władze błyskawicznie zwietrzyły niebezpieczeństwo, bo partia zrozumiała, że może stracić grunt pod nogami wśród młodych. Natychmiast wciągnięto do działania dziennikarzy (niestety, nawet Daniela Passenta), którzy opisywali zgniliznę i miałkość takiej muzyki, a przede wszystkim godnej ubolewania postawy zatrutej miazmatami Zachodu młodzieży, przyrównując koncerty do popisów zdziczałych bestii. „Wezwali mnie przed oblicze I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego partii, który bez ogródek wypalił na powitanie: „Czy wyście oszaleli? Kontrrewolucji się wam zachciewa? Towarzysz Gomułka, Biuro Polityczne i wszyscy uczciwi członkowie naszej partii z największym oburzeniem patrzą na tych waszych debili i mają tego dość! Chcecie odciągnąć socjalistyczną młodzież od budowania Polski Ludowej? Nie pozwolę! Ja wam to gówno rozwalę!” Jak powiedział, tak zrobił”.
Rythm&Blues nie przetrwał nawet roku. Być może ktoś inny podkuliłby ogon pod siebie i dał sobie spokój, ale Franciszek, na gruzach pierwszego, natychmiast zaczął organizować drugi zespół. Nazwał go Czerwono-Czarni. Wśród instrumentalistów znalazł się gitarzysta Wiesław Bernolak i pianista Zbigniew Garsten (czyli Zbigniew Wilk), a jednym z solistów był szesnastoletni Cygan, którego Franek nazwał Michaj Burano. W czerwcu 1960 roku w klubie studenckim Żak w Gdańsku, dali pierwszy koncert. Wielokrotnie zmieniał się skład, przy czym największe sukcesy zespół święcił za czasów kierownictwa muzycznego Ryszarda Poznakowskiego, również ściągniętego przez Walickiego. Ogromnie popularni Czerwono-Czarni zaistnieli wieloma przebojami, a przede wszystkim długoletnią działalnością, właśnie przed miesiącem wielkim koncertem świętowano w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu jubileusz 55-lecia istnienia. Nauczony doświadczeniem Franek wiedział, że nazwa rock jest nie do strawienia przez władzę, wymyślił zatem własny termin, który ogromnie się przyjął i wrósł w tamte pionierskie lata, big-beat. Walicki robił wszystko, by zespół mógł zaistnieć także poza krajem, bo rozgłos stanowił gwarancję nietykalności grupy, gdyby jakiemuś partyjnemu betonowi pomysł jego rozwiązania przyszedł do głowy. W tym celu użył swoich znajomości, dzięki którym Czerwono-Czarni przeszli do historii, jako pierwszy polski zespół młodzieżowy, koncertujący w nowojorskiej Carnegie Hall!
Jego kolejną, szalenie ważną inicjatywą, stały się konkursy dla piosenkarzy-amatorów, które odbywały się w ramach koncertów Czerwono-Czarnych. Tym najlepszym proponowano współpracę, a wśród wybrańców znaleźli się Wojciech Gąssowski, Helena Majdaniec czy Marianna Wróblewska. Franek zorganizował dwukrotnie słynne finały owych poszukiwań w Szczecinie, w latach 1962 i 1963. Wśród laureatów „Złotych dziesiątek” znaleźli się Kasia Sobczyk, Karin Stanek, Czesław Niemen, Tadeusz Nalepa, Mira Kubasińska, Krzysztof Klenczon, Halina Frąckowiak, Zdzisława Sośnicka, Wojciech Korda… Po połowie wówczas nagrodzonych słuch zaginął, ale reszta świetnie zaistniała na estradzie.
Hasło „polska młodzież śpiewa polskie piosenki”, autorstwa rzecz jasna Walickiego, przyświecało od początku następnej formacji przez niego zorganizowanej w 1962 roku, Niebiesko-Czarnym, z Niemenem, Kordą, Popławskim, Kosselą, Dornowskim i Burano na czele. To on udanie pertraktował z szefem paryskiej Olympii, Bruno Cocquatrixem, sprawę występu grupy na deskach słynnej sceny i jemu ta formacja zawdzięcza udział w pierwszej części warszawskiego koncertu słynnej Marleny Dietrich. Bardzo pragnął, by odkryty przez niego młody repatriant z Białorusi, Juliusz Wydrzycki, któremu jego małżonka, pani Czesława wymyśliła pseudonim Czesław Niemen, osiągnął międzynarodową karierę. Niestety, przez splot wielu okoliczności, po części błędów samego zainteresowanego, nie wyszło. Niebiesko-Czarni także wylansowali wiele przebojów, a co równie ważne, stali się wylęgarnią muzycznych talentów, jakie później zasiliły nie tylko grupy Czerwone Gitary i No To Co.
Franek zawsze najlepiej się czuł, gdy tworzył coś nowego, gdy mógł udowodnić swój ogromny talent organizacyjny i niebywałą intuicję artystyczną. Dlatego po powołaniu do życia nowych grup, przez jakiś czas pozostawał ich szefem artystycznym oraz menadżerem. „Do samodzielnego okrzepnięcia”, jak powiadał. Swoje obowiązki traktował bardzo serio, był pierwszym impresario w Polsce odpowiedzialnym za repertuar, koncerty, nagrania radiowe i płytowe, pieniądze, sprzęt, hotele, zgody cenzury tudzież miejscowych władz, czyli zwyczajnie za wszystko. Czasy były co się zowie pionierskie, sprzęt często dziwny. Zespół Rythm&Blues miał wzmacniacz wymontowany z radzieckiego radia, o powalającej mocy 15 W, a gitara basowa Henryka Zomerskiego była przeróbką normalnej, sześciostrunowej gitary czeskiej firmy Jolana. Z braku odpowiednich strun założono w niej trzy struny od wiolonczeli i jedną od… pianina. Walicki często „ojcował” młodym muzykom, bo przecież praca w takich formacjach zawsze wymagała nieustannego bycia w trasie. „To byli nierzadko nastolatkowie, którzy musieli z dnia na dzień stać się artystami, ale każdy z nich miał swoje problemy związane z oderwaniem od domu, dziewczynami i różnymi smutkami, jakie usiłowali czasem zapić. I ja musiałem ich wysłuchiwać, radzić, nawet krzyczeć”. Niektórzy do dziś twierdzą, że zostali porządnymi ludźmi właśnie dzięki Walickiemu. Tak opowiadał o tym Henryk Fabian, nieżyjący już solista Czerwono-Czarnych: „Był ze mnie naprawdę niezły wywijas. Należałem do młodzieżowej bandy, bywało, że biłem się na noże. Franek wiedział o tym i wiele razy godzinami ze mną rozmawiał. Tak na boku, żeby nie robić mi przykrości. Opowiadał o swoim życiu, bo też w młodości mocno się wychylał. Tak długo wiercił mi pozytywną dziurę w brzuchu, aż zrozumiałem, co jest naprawdę ważne. Kocham go jak ojca”.
Od początku jego zespołom brakowało tekstów piosenek. „Sęk w tym, że autorzy tekstów „z nazwiskiem”, nie bardzo garnęli się do pisania na potrzeby takich grup. Melodie były bardzo proste i komponowane na modłę angielsko-amerykańską, zatem najbardziej przydatne były rymy i słowa jednosylabowe, jakie po polsku nie zawsze dobrze brzmią. Poetów to nie za bardzo interesowało, a trzeba było śpiewać po polsku. Co miałem robić? Nie czuję się w żadnym razie poetą, ale zwyczajnie musiałem popisać dla nich teksty”. Napisał ich blisko siedemdziesiąt, choćby „Czy mnie jeszcze pamiętasz”, „Adagio Cantabile”, „Na drugim brzegu tęczy”, „Niedziela będzie dla nas”, „Poszłabym za tobą”, „Puste koperty”, „Taka jak ty”, „Wiem, że nie wrócisz”, „Ciuciubabka”, „Smutny list”. Do jednej, chyba jedynej piosenki, napisał słowa i muzykę, to „Mamo nasza mamo”, nagrana przez Czesława Niemena.
Franciszek, chcąc mocniej zagospodarować potencjał uzdolnionych pół amatorów i pół-zawodowców polskiego big-beatu, postanowił dać im szansę wspólnych letnich występów w Sopocie. Imprezę nazwał Non-Stop, a wszystko miało miejsce pod brezentowym dachem, tuż obok plaży, począwszy od 1961 roku. Dość szybko amatorzy zostali wygonieni przez zespoły zawodowe, wśród których nie brakowało najbardziej znanych i w różnych okresach grających: Czerwono-Czarnych, Niebiesko-Czarnych, Czerwonych Gitar, Skaldów, później Budki Suflera. To był muzyczny Hyde Park, do którego socjalizm ze swoją cenzurą nie miał żadnego wstępu. Bawiła się tam cała Polska, od uczniów i studentów, poprzez artystów, naukowców, panienki i różne „niebieskie ptaki”.
Kolejną inicjatywą niestrudzonego w działaniu Franciszka, była Musicorama, chyba najbardziej znana cykliczna impreza rozrywkowa w kraju, uruchomiona w lutym 1968 roku. To był przegląd najlepszych zespołów i solistów młodego pokolenia, prezentowane w warszawskiej Romie oraz Sali Kongresowej. Identycznie Walicki nazwał pismo poświęcone muzyce rockowej, na czele którego stanął, niestety, do rąk czytelników dotarły tylko trzy numery. Jakby tego było mało, stał się w 1970 roku także ojcem chrzestnym polskich dyskotek. „W czasie pobytu w Amsterdamie w 1969 roku, odwiedziłem kilka młodzieżowych dyskotek, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Połączenie psychodelicznej muzyki, potężnego nagłośnienia i efektów świetlnych, stwarzało fantastyczne efekty. Za zarobione dewizy sprowadziłem do Polski profesjonalny sprzęt i 18 lipca 1970 roku w Sali Turystycznej sopockiego Grand Hotelu, rozpoczęła się pierwsza polska dyskoteka. Pierwsze imprezy prowadziliśmy we dwójkę z Piotrem Kaczkowskim, następne Marek Gaszyński, Witold Pograniczny, Jacek Bromski i Dariusz Michalski”. Franek miał oczywiście swoje ulubione zespoły i utwory, choćby Led Zeppelin i „How Many More Times”. Znów fruwały marynary, a najbardziej wytrwali tancerze mdleli po kilku godzinach ze zmęczenia. Inny świat!
„Pod koniec 1967 roku muzyka „kolorowych” zespołów przestała mnie frapować. Autentyzm znikał w cieniu sztampy, a nowe piosenki zaczęły kopiować starsze. Czułem, że powinno się pojawić w muzyce młodzieżowej coś innego, ambitniejszego, jakiś ożywczy, dotąd nieobecny prąd i dlatego wówczas na dobre odszedłem z funkcji szefa Niebiesko-Czarnych. Zwróciłem uwagę na młodych muzyków z Rzeszowa, którzy grali pod kierunkiem bardzo zdolnego chłopaka, Tadeusza Nalepy, jakiego poznałem już na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Jego grupa występowała pod nazwą Blackout. Zacząłem z nim rozmowy dotyczące ich muzycznej przyszłości, bo byli w tym co robili tacy stanowczo za grzeczni. Zgodziliśmy się, że najwłaściwsze byłoby pójście w stronę bluesa, brakowało go w ówczesnej muzyce. Tak powstał Breakout, który wysłałem na przetarcie się od razu na Musicoramę w warszawskiej Stodole, gdzie się ogromnie spodobał. Mimo zmian personalnych, normalnych, zawsze nieuniknionych i różnych tarć, wiedziałem, że to dobry kierunek i z pewnością wypłyną na szerokie wody. Dlatego dość szybko mogłem ograniczyć się nie tyle do ich prowadzenia i podpowiadania, co napisania im kilku tekstów”.
W 1971 roku spotkał w Siemianowicach Śląskich Józefa Skrzeka w gronie pozostałych członków SBB. Długo i wielokrotnie z sobą rozmawiali, bo taki sposób traktowania muzyki wówczas wydawał mu się najciekawszy. To Franciszek jest autorem ich dewizy: Szukaj, Burz, Buduj. Napisał dla nich kilka tekstów piosenek i bardzo pomagał w karierze, zarówno w kraju, jak i poza Polską. Pod koniec dekady lat siedemdziesiątych, może dla równowagi między awangardą a melodyjną piosenką, doradzał artystycznie Urszuli Sipińskiej.
Bywał Walicki człowiekiem zadziornym. Gdy pod koniec lat siedemdziesiątych przyjechała do Polski po raz pierwszy Żanna Biczewska, zorganizowano jej konferencję prasową w Poznaniu, na której byłem. Poza rosyjską gwiazdą i naszymi dziennikarzami, była też tak zwana „opiekunka” z Gosskoncertu, niesympatyczna kobieta, wiadomo, że pracująca przede wszystkim dla radzieckich służb. Wszyscy artyści przybywający z ZSRR mieli takich agentów przybocznych. Franek, zachowujący się tak, jakby kompletnie nie znał realiów, wyskoczył od razu z pierwszym pytaniem do Żanny: „Czy może nam pani powiedzieć, co sądzi o piosenkach twórców zakazanych w ZSRR, będzie pani śpiewać także ich piosenki? Jesteśmy tu w swoim gronie, polskich dziennikarzy, proszę się nie krępować i odpowiedzieć zgodnie z prawdą”. Zrobiła się cisza, Żanna coś bąknęła, łypiąc kątem oka w stronę opiekunki, która wściekła wrzasnęła na całe gardło: „Żanna jest już zmęczona tą konferencją, musi odpocząć przed koncertem, dziękujemy państwu!” Franek triumfalnie zawołał: „wiedziałem, że ta baba z KGB coś wystrzeli!” Reperkusji nie było.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych Walicki wpadł na pomysł przypomnienia weteranów polskiego rocka. Najwyraźniej, w beznadziejnym momencie w jakim wtedy tkwiła Polska, chciał pokrzepić ducha i pokazać, że gorzej bywało, a przecież dawaliśmy, jako społeczeństwo i artyści, radę. „Kupiłem sobie wtedy globus i mapy, bo naszych rozrzuciło po świecie, wiec chciałem powbijać chorągiewki w te miejsca, gdzie wówczas występowali albo zamieszkali”. Skrzyknął liczne grono do pomocy i zorganizował jedno z największych, najpiękniejszych i najbardziej wzruszających spotkań artystycznych tamtych czasów, Old Rock Meeting. W zatłoczonej do granic możliwości w kulisach i na widowni sopockiej Operze Leśnej, działy się wówczas rzeczy niezwykłe, bo wielu piosenkarzy widziało się po raz pierwszy od lat. Niektórzy wykonawcy, jak choćby Michaj Burano, czyli wówczas John Mike Arlow, od dawna mieszkali gdzieś w świecie i nie mieli z sobą kontaktu. Rzucaniu się na szyję, rozmowom i wspominkom nie było końca. Dla znacznej grupy widzów koncerty stały się powrotem do ich młodości, do przebojów, przy których bawili się na prywatkach i słuchali z nabożnym skupieniem z pocztówek dźwiękowych. W każdym razie łzy ocierano po obu stronach sceny, a Franciszka za pomysł wszyscy wniebogłosy chwalili. Na koniec gremialnie odśpiewano oczywiście „Czy mnie jeszcze pamiętasz”, bo po pierwsze to tekst Franka, a po drugie, idealnie pasował do sytuacji. Wspaniałe, piękne chwile. Później część biorących udział w tym przedsięwzięciu wykonawców ruszyła w tournee po kraju. Dziś takie koncerty byłyby zupełnie niemożliwe, bo ogromnej części muzyków i piosenkarzy nie ma już z nami…
Napisał dwie wspomnieniowe książki, „Szukaj Burz Buduj” w 1995 roku oraz „Epitafium na śmierć rock’n’rolla” w 2013 roku, z których czerpię większość cytatów. Jest również autorem ponad dwóch tysięcy publikacji na tematy kulturalne, głównie muzyczne. Czasem pisał o zupełnie innych zagadnieniach, bo interesowało go naprawdę wiele rzeczy. Trochę się oburzył, gdy Roman Waschko jako pierwszy nazwał go ojcem polskiego big-beatu, ale później jakoś pogodził z tym tytułem. Czy gdyby nie Franciszek, polski rock by nie powstał? Myślę, że powstałby, tylko pewnie nieco później i w innej formie. Wspomniany już Leszek Bogdanowicz odpowiedział na to samo pytanie tak: „Zawsze przy tworzeniu czegoś nowego potrzebny jest ktoś, kto weźmie inicjatywę w swoje ręce i stanie się drożdżami tej sprawy. Przekona do pomysłu niezdecydowanych, stworzy jakieś ramy organizacyjne. Franek właśnie tak się zachował, poderwał do pierwszych spotkań, prób, a dalej już poleciało siłą nabierającej mocy kuli śnieżnej. On zawsze taki był, z głową pełną pomysłów, ale też uporządkowanych wizji”.
Kiedy przeszedł na emeryturę, nie zwolnił tempa. Jeździł, pisał, grał w koszykówkę, wszędzie go było pełno. Miał mnóstwo pamiątek, choćby perkusję Czerwonych Gitar, gitarę Krzysztofa Klenczona, ubiory Ady Rusowicz i Wojtka Kordy, słynny gramofon „Bambino” i radio „Sonata”, stosy zdjęć, plakatów. Przekazał to wszystko do Muzeum Polskiego Rocka, jakie dzięki temu powstało w historycznym Rudym Kocie w Gdańsku. Choć o to nie dbał i nie zabiegał, przyznano mu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski i Złoty Medal Gloria Artis, nie licząc pomniejszych odznaczeń. Ale przede wszystkim Franek rozmawiał, często całymi godzinami ze „swoimi” muzykami, którzy z reguły traktowali go jak domownika, a nawet ojca.
W ostatnim czasie słabł, co w tym pięknym wieku, jakiego dożył, niespodzianką nie było. Próbował się nie poddawać, jak zwykle być aktywnym, ale się już nie dało. W dodatku w czerwcu odeszła Czesława. Człowiek wielu talentów, ogromnej pracowitości i dobroci, wobec nieuniknionego był bezbronny, jak każdy. Wojciech Korda wspomina: „Nazywam go swoim ojcem, znaliśmy się ponad 50 lat. Dzwoniłem ostatnio do niego, prosił, bym zaśpiewał na jego pogrzebie. Napisaliśmy taki zgrabny utwór z Andrzejem Kosmalą, gdzie przewija się refren zaczerpnięty z dawnych utworów, „Mój świat Niebiesko-Czarny”. Oczywiście zaśpiewałem Frankowi na pożegnanie, tak, jak chciał”.
Franek stworzył swój nekrolog sam. Napisał w nim między innymi: „Z żalem zawiadamiam, że JA, Franciszek Walicki, kmdr ppor. w stanie spoczynku, dziennikarz i publicysta, organizator życia muzycznego (…) opuściłem ten świat. Dawnym Wychowawcom i Wychowankom oraz Wszystkim, którzy mnie lubili i pamiętają, dziękuję za życzliwość i pamięć, a Tych, których czymkolwiek uraziłem proszę o wyrozumiałość i wybaczenie”.
Żegnano go w październikowe, wczesne popołudnie na Cmentarzu Witomińskim w Gdyni. Po kilku zwięzłych przemówieniach wspomniany utwór zaśpiewał Wojtek Korda. Zgodnie z wolą zmarłego, ostatnim akcentem uroczystości był utwór „Green, Green Grass of Home”, po czym Franek po prostu przeszedł na drugą stronę tęczy…
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 11/2015 miesięcznika Muzyk.