Nie lubię narzekać i snuć pesymistycznych wizji. Jednak od dłuższego czasu niepokoi mnie stan muzycznej rzeczywistości. Chociaż dzieje się w niej bardzo wiele, to jednak odnoszę wrażenie, że swojego rodzaju stagnacja i brak nowych dróg rozwoju przeważają. Nudne i banalne stały się wszelkie kompilacje stylistyczne, cyrkowa wirtuozeria wykonawców zastąpiła dojrzałość i głębię przekazu, nowe kompozycje są albo wydumane, albo bez pomysłu. Zagubiona została też radość muzykowania. Zamiast niej coraz częściej mamy do czynienia z wyrafinowanym, czysto biznesowym, traktowaniu muzyki. Pomijam tu współczesną muzykę klasyczną. W niej bowiem nadal spekulacje oraz nowatorskie techniki są rozwijane. Ale niestety, efekty tych działań kierowane są wyłącznie do idealnego, obiektywnego i ponadczasowego słuchacza. No i twórczość tę cechuje jeszcze jedna przypadłość, pewnego rodzaju wyniosłość, która niwelując żywiołowość przesłania, wywołuje wśród odbiorców jedynie krótkotrwałe stany intensywnego skupienia.
Blues, jazz i nurty latynoskie zrewolucjonizowały muzykę naszych czasów. Pod ich wpływem – od zarania XX wieku – twórczość nieklasyczna rozwijała się z wielkim impetem. Powstawały nowe kierunki, te inspirowały do narodzin kolejnych, a one przeradzały się w jeszcze inne. Proces ten trwał do końca lat osiemdziesiątych. A żeby uzmysłowić sobie ogrom estetycznych dokonań, jaki został w tym okresie zrealizowany, przypomnę tylko same nazwy powstałych wówczas najważniejszych stylów: blues wiejski, blues chicagowski, shuffle, blues-rock, funky blues, country blues, boogie woogie, rock and roll, twist, new orlean funk, ragtime, jazz nowoorleański, dixieland, chicago, swing, be-bop, cool, hard-bop, jazz-rock, jazz coltrane’owski, free, soul jazz, gospel, soul, pop, tango, merengue, mambo, cza-cza, beguine, calypso, bossa-nova, samba, salsa, country, funky, smooth jazz, reggae, big-beat, rock, hard-rock, rock symfoniczny czy house.
Od początków naszego stulecia obserwuję regres w powstawaniu nowych stylów muzycznych. Wszechobecne fusion – kiedyś tym terminem określano wyłącznie jazz-rock – zastąpiło poszukiwania nowych dróg estetycznych. Profesjonalistom stosunkowo łatwo jest mieszać dowolne nurty ze sobą i za pomocą tej fuzji tworzyć pozornie coś nowego. Rockmani grają bluesa zgodnie ze swoim idiomem wykonawczym, jazzmani łączą motywy etniczne z be-bopem, popularne wokalistki i wokaliści ozdabiają melodie popowe soulowymi melizmatami, rockowe przeboje interpretują orkiestry symfoniczne, a kapele ludowe występują wspólnie z zespołami jazzowymi.
Wydaje mi się, że ta nieciekawa sytuacja związana z muzyką częściowo improwizowaną ma pewien związek z cyfryzacją instrumentarium, z zachłannością koncernów medialnych, ze zmianą mentalności społeczeństw i z coraz większym lekceważeniem znaczenia muzyki w życiu człowieka.
W latach pięćdziesiątych nastąpiła elektryfikacja instrumentów muzycznych. Zwolennikom akustycznych brzmień wydawało się to początkowo czymś niestosownym. Jednak te właśnie instrumentarium zostało natychmiast zaakceptowane przez muzyków bluesowych, rockowych i związanych z country. Już wkrótce gitary elektryczne, w tym basowe, pianina elektryczne, organy elektryczne i syntezatory, stały się popularne we wszystkich stylach muzycznych. Niestety, kolejne wynalazki związane z instrumentami, czynione tym razem przez inżynierów elektroników, okazały się po kilkudziesięciu latach mocno kontrowersyjne. Stworzone przez nich barwy świetnie wprawdzie imitują sonorystykę instrumentów o mało skomplikowanych układach alikwotowych, ale nadal nie radzą sobie z fortepianowymi, skrzypcowymi, altówkowymi, wiolonczelowymi i z większości dętych. Na dodatek, dzięki nim, powstały zbiory tanich klawiatur, tzw. samograjów, na których każdy amator mógł udawać zawodowca i wcale nie musiał się w tym celu dodatkowo edukować.
Dla właścicieli konsorcjów medialnych cyfryzacja instrumentarium była cudownym zrządzeniem losu. Nie dość, że jeden muzykalny inżynier mógł bardzo tanio i bardzo szybko „skomponować” dziesiątki, by nie powiedzieć setki utworów, to jeszcze zmiksowane z tymi utworami głosy uroczych wokalistek sprawiały, że – przy pomocy, co prawda koniecznej, ale przecież sympatycznej ingerencji mediów – stawały się niejednokrotnie przebojami.
Internet jest niesamowitym tworem. Nigdy wcześniej w historii ludzkości nie mogły sąsiadować ze sobą totalne głupoty i banialuki obok myśli filozoficznych i erudycyjnych rarytasów. Jednak ten totalny bałagan informatyczny i intelektualny zauroczył ludzkość, zawładnął ich umysłami. Wszystko związane z twórczością akustyczną jest dostępne, wszystko jest równie warte, lub niewarte, i wszystko można jednym kliknięciem zmienić. Nikt, poza osobami wrażliwymi na przekaz muzyczny, nie jest w stanie w tym wysypisku śmieci znaleźć diamenty. I dlatego kicze zwyciężają. Inwazja idiotycznych wideoklipów i kłamliwe sondaże popularności, spowodowały, że społeczeństwa zaczęły traktować muzykę jako coś mało ważnego, prostego i w gruncie rzeczy, nieistotnego. Nowe style nie pojawiają się…
PS. Proszę nie traktować tak całkiem serio tych wszystkich refleksji. Powstał przecież chociażby hip-hop, rap i disco polo, a muzyka, niezależnie od naszej woli, jest wszechobecna.
Tekst: Piotr Kałużny
Artykuł ukazał się w numerze 9/2017 miesięcznika Muzyk.